piątek, 28 lutego 2014

Nieoczekiwana wizyta i tajemnicza koperta czyli Hej kolęda, kolęda!

(Jak zawsze: na początku będzie filozoficznie, potem socjologicznie a zabawnie dopiero pod koniec. Amen)
Tak jak nie posiadamy obrazów, tylko obrazy posiadają nas, jak powiedział mądry ktoś, tak samo nie posiadamy budynków, w których mieszkamy. To budynki, miejsca zamieszkania, adresy zameldowania zawłaszczają nas na kilka lat by potem wymienić na innych lokatorów.
W tym czasie my mamy już tourne po innych apartamentach, miastach, państwach, domach opieki lub Hadesach.
Zajmujemy mieszkania i dostajemy to, co mają w środku. Niskie sufity, wystające na zewnątrz rury, wąskie korytarze. Ale dziedziczymy też zwyczaje z domami związane. A jednym z nich jest przypisanie nas do urzędu dzielnicy oraz (tak, tak) parafii. I czasem, a właściwie co roku, z tej parafii wpada do nas ksiądz po kolędzie.

Lubię jak przychodzi ksiądz po kolędzie i nie trafiają do mnie te nabrzmiałe od nienawiści notki o zawracaniu głowy i chciwym łypaniu na kopertę. Ludzie powinni być otwarci na różnorodność a nie zaklinowani w laicyzujących kopalniach postmodernistycznych wyobrażeń wysiorbanych wprost z telewizorni. (Poza tym ludzie mądrzy przyjaciół trzymają blisko a wrogów jeszcze bliżej, hyhy ;)). A kontakt z księdzem po kolędzie, przystankowym lumpem, czy sfrustrowaną sklepową z mięsnego więcej mi tej różnorodności zapewnia niż z hipsterską grupą równolatków, która na pytanie co słychać, odpowiada, że dobrze (koniec pieśni). Albo, że dostałem podwyżkę i że zabija mnie ten kredyt wzięty na lat czterdzieści, choć ogólnie, owszem, dobrze się bawiłem na wakacjach w krajach śródziemnomorskich. Oraz, że Stasio już nie tylko mówi ‘Mama’ ale też ‘Daj’ i spodziewamy się, że wkrótce może rozwinąć słownictwo do ‘Tata daj!’.
To mam na co dzień, a faceta w sukience i celibacie tylko raz w oku – tym ciekawiej zatem.


Ale teraz wracamy do domu, gdzie ksiądz po kolędzie przyszedł, zaszedł i czeka na intelektualne wypatroszenie, bo do mnie się nie wpada ot tak, na herbatkę! A czerstwe ciastka tylko za wyczerpującą odpowiedź serwujemy. I dostaje ksiądz kopertę, a jest to koperta piękna, perlista, ze szlachetnego papieru, perforowana we floresy mocą ducha świętego, bo nie możliwe, żeby technik ludzkich.
- Piękna koperta – mówi ksiądz.
- Piękna – przyznaję. – I musi ksiądz wiedzieć, że na skutek niesprzyjających okoliczności finansowych oraz ogólnie kryzysu i bezrobocia... również jest ta koperta PUSTA. Ale popatrzmy na dobre strony: gdyby chciał ksiądz napisać, dajmy na to, do biskupa, albo i samego papieża, to taka piękna koperta będzie idealna i stosowna!
I ksiądz na mnie patrzy uważnie, chyba węsząc jakiś spisek lub może żart, ale to nie jest żart, tylko to jest bida, proszę księdza i tym chata bogata czym rada i jak się nie ma co się lubi, to się daje, co się ma, proszę ja ciebie, ojcze w niebie.

I ksiądz na mnie nadal patrzy, ale jak on patrzy, Boże mój. Patrzy na mnie intensywnie, zatrważająco, przenikliwie. Ja bym chciała, żeby tak na mnie przedstawiciel męski kiedyś popatrzył, w innych okolicznościach i inny przedstawiciel. Bez sukienki. On bez sukienki i ja bez sukienki, takie tam.
No ale jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma.
Damn!

Dammed! Ten też na mnie patrzy!

sobota, 22 lutego 2014

Samobójcze chłopaki i Atomowe Dziewczyny czyli coś ty mi uczynił, Znaku. Oraz dwa kejsy w temacie, ile czasu potrzeba, by napisać rzetelną biografię. I trochę o butach.

Zaczęło się to w głębokim dzieciństwie, kiedy będąc wczesną nastolatką przeglądałam albumy swoich dwóch ulubionych artystów: Gigera i Beksińskiego. A teraz wykonamy skok w czasie, niczym w pretensjonalnych hollywódzkich filmach, które nie mogą normalnie, liniowo opowiedzieć nam żadnej historii bez skoków czasie, reminiscencji i nawrotów, albowiem byśmy się znudzili, bo próg naszej uwagi, spasionej na internetach, wynosi 5 minut ledwie.
Jesteśmy zatem dwa tygodnie temu, kiedy w trójce leci audycja o ojcu i synu, o malarzu i radiowcu, o Zdzisławie i Tomaszu Beksińskich. Niczym ze spowitej głębokim kurzem półki pamięci wyłania mi się ten etap kształtowania moich artystycznych gustów. Z przyjemnością słucham głosu Magdaleny Grzebałkowskiej, autorki książki „Beksińscy. Portret podwójny”, opowiadającej fragmenty historii niezwykłej rodziny.
A potem (skok w czasie) idę na spotkanie z autorką prowadzone przez Mariusza Szczygła. Zaraz po tym gdy ze spotkania, trzaskając drzwiami, uchodzi jakaś kobieta, która dowiedziała się, że książka nie jest napisana przez Mariusza Szczygła. Touche.
No i cóż, nie wracam z niego podbudowana i uskowronkowiona, o nie.
Pani Magda i pan Mariusz, których podczas spotkania oglądałam z poziomu buta, albowiem tak tylko zdołałam umiejscowić zad w przepełnionej sali, robili co mogli, aby było wesoło i rubasznie, choć historia rodu Beksińskich skłania raczej do smutku i zostania beksą. Ale braki w ewentualnej wiedzy na ten temat, o które was wcale nie podejrzewam, pozostawiam do wypełnienia Wikipedii albo rzeczonej książce.

Ja o zostaniu beksą w temacie stylu pisania biografii w dzisiejszych czasach. Biografii pisania i w Znaku ich wydawania.

Pani Magda, do której trudno nie żywić sympatii, ponieważ ma naprawdę porządne obuwie (a to świadczy o człowieku) opowiadała o tym, jak przed przystąpieniem do pisania biografii (na którą wcale nie miała ochoty) NIC o Beksińskich nie wiedziała i nawet bardzo się zmartwiła, że będzie musiała jeździć do jakiegoś tam Sanoka w celu zbierania materiałów.
Ponoć taka niewiedza dobrze biografowi robi, albowiem w takim przypadku występuje poprawne politycznie zjawisko zwane obiektywizmem.
No ale otóż gdy na sali zaczęli ujawniać się znajomi królika (i ci namierzeni przez autorkę w trakcie pisania i ci całkiem nowi), a ja raz po raz słyszałam jej okrzyki w rodzaju „Och, czemu mi pan tego wcześniej nie powiedział?” albo „Szkoda, że dopiero teraz!” to mi się jakoś ten obiektywizm zaczął odbijać czkawką, a proporcje biograficznej zawartości książkowej do jej ceny zaczęły wykręcać śliskie młyńce.
Do tego doszło wyznanie, że nie trzeba jeździć do archiwów, bo wszyćko w internecie stoi. Jakoś mi się tak straszno przed oczami zrobiło, bo zawsze sądziłam, że biograf to ma jednak ten moralny obowiązek ruszyć tyłek i pojechać do źródeł, do wód.
No i jeszcze to pominięcie faktu, że Beksińscy to była drużyna tak ścisła, że aż skisła, a słoików ów rodzinny obejmował nie tylko Zdzisława i jego syna Tomasza, ale także żonę pierwszego i matkę drugiego panią Zofię. Niestety na skutek nikłej ilości materiałów się portret potrójny skurczył do podwójnego.

Akurat w kwestii, że od patrzenia na obrazy Beksińskiego, niezależnie, czy się nam one podobają czy nie, nie można się powstrzymać, bo są jak wypadek, zgadzam się z autorką.

Pani Magda napisała to duo-bio w mniej niż dwa lata, wieńcząc laur jedynej ze Znaku reportażycy, która oddała materiał przed czasem. Czy naprawdę dwa lata to czas wystarczający, żeby kogoś poznać od podstaw, podróżować po kraju, dokonać riserczu ludzi i historii, opisać, dokonać selekcji materiału, zredagować i oddać do wydawnictwa w stanie najwyższej rzetelności? Czy mam prawo postawić diagnozę, że raczej zapewne na pewno na sto procent za Chiny, NIE?

W każdym razie jeśli mogę coś wtrącić, małą radę zaserwować, skromnie dygnąć i się odezwać to prosiłabym ślicznie, aby w czytelnikach nie wzbudzać takich odczuć swoim spontanicznym zachowaniem i wypowiedziami. Bo czuję się zmemłana i niepewna mimo bycia idealnym wprost targetem tego przedczasowo ukończonego produktu marki bio.
I doprawdyż nie ma nic złego w zleceniu napisania biografii komuś, kto ma trochę bardziej rozchodzone buty w jakimś temacie. Nie zawsze od rozchodzonych butów droga prowadzi wprost do laurek. Ale co ja tam wiem.
........
Tymczasem zamówiłam też w Znaku książkę „Atomowe dziewczyny. Nieznana historia kobiet, które pomogły wygrać II wojnę światową” Denise Kiernan. Cudownie, pomyślałam, mając nadzieję na rzetelne studium roli kobiecych naukowców w tym historycznym momencie. Chemiczek, matematyczek, fizyczek – kobiet łebskich, a więc w rzeczy samej: atomowych. Może oryginalny tytuł powinien dać mi nieco więcej do myślenia, albowiem głosił on w języku angielskim: The Girls of Atomic City co niewątpliwie oznacza Dziewczyny z Atomowego Miasta, czyli można się już domyślić, że nie będzie w tej historii nic o Europie, ani nawet o Stanach tylko o miasteczku Oak Rigde, gdzie produkowano bombki na rynek japoński. U mienia zawód. Oj, głupia ty, pomyślałam. Autorka jest Hamerykanką, oni tam nie jeżdżą po próżnicy do Europy, jak nie muszą, bo kto by chciał ciągle buty zdejmować na tych odprawach lotniskowych?
Zatem OK, wąska specjalizacja to dziś atut, niech będzie ta jedna jedyna łatka na patchworkowej mapie działań wojennych i kobiecych ról finiszujących.

Powinien mi następnie dać do myślenia spis postaci na początku książki: 3 sekretarki, 2 panie od obsługi kalutronu, pielęgniarka, pani sprzątająca... Zgięta w pół strasznym podejrzeniem, że autorka ma jakieś demokratyczno lewicujące przekonania i że mam w ręku podbeletryzowane i ubrane w rozkloszowane spódnice historie intelektualnej niszy społecznej wojennych pomagierek, zaczęłam się jednocześnie cieszyć, że nie trzymam w ręku, dajmy na to, „Nieznanej historii czarnych kobiet, które pomogły wygrać II wojnę światową”. To jest – pardon – kobiet Afroamerykańskich. 

Plakaty zachęcające do dyskrecji, która jest strasznym poświęceniem wojennym
Z narastającą złością czytałam zdania w rodzaju:
„Miała faliste, ciemnobrązowe włosy, ale nie tak ciemne jak węglowy pył, który pokrywał całe  Shenandoah, jej rodzinne miasteczko w Pensylwanii.” oraz „W domu Szapków trzy razy dziennie jedzono tradycyjne polskie dania i Celii bardzo to odpowiadało. Nawet jeśli było krucho z pieniędzmi – czyli prawie bez przerwy – matka dbała o to, by dzieci dostawały przyzwoite, dobre posiłki. Za każdym razem kiedy matka wysyłała Celię z jednym dolarem na zakupy – „Kup tyle ziemniaków ile zdołasz!” – sprzedawca (...) zawsze dorzucał jej kilka dodatkowych za darmo. A matka robiła z nich placki ziemniaczane, zapiekankę ziemniaczaną, kluski ziemniaczane. Ziemniaki królowały w jej kuchni.”
Boże, pomyślałam zajadając po raz trzeci tego dnia, ziemniaki, poproszę o dietę złożoną z Oppenheimera i uranu. Albowiem jeśli jeszcze raz przeczytam rozdział o jadącej nie-wiadomo-dokąd-sekretarce-na diecie-ziemniaczanej-plus-opis-jej sukienki to mnie szlag trafi!
„Ponieważ dwóch jej braci walczyło na froncie Celia miała bardzo mocne poczucie obowiązku, które rozwiewało wszelkie wątpliwości. Jeśli jej wkład w tę wojnę wymagał wyjazdu do jakiegoś dalekiego, obcego i zapomnianego przez Boga miejsca, to niech tak będzie. (...) Mój Boże, dostała przecież porządną, dobrze płatną pracę! Odrobina tajemniczości jeszcze nikomu nie zaszkodziła (...) Wyjaśni matce, że robi to dla zwycięstwa w wojnie (...) W ten sposób uciszy wszelkie jej protesty.”
Mój Boże, myślałam, dostałam w końcu porządną, czterystustronnicową książkę, odrobina lania wody jeszcze nikomu nie zaszkodziła – może tylko wyciętym lasom. Ale ogólnie to jednak myślałam po hamerykańsku: Are you kiddin’ me? Oraz myślałam także: Seriously?
Ale czytałam dalej.

 Kolejki na poczcie i po papierosy - straszne, straszne poświęcenia wojenne...
Co chwila wspomagałam się też zamieszczoną na tylnej winietce fotką autorki, jakby nie mogąc uwierzyć, że tak sympatyczna z wyglądu dziewczyna, mogła mi wcisnąć, za pośrednictwem Znaku, taki kit. A w dodatku kit, nad którym pracowała 7 lat.
7 lat!
Okazuje się bowiem, że za długo też nie można. Jeśli materiał o wojennych sekretarkach będziem picować 7 lat, panie dzieju, to wyjdą nam takie kwiatki, że znajoma, której pożyczamy książkę przed osobistym czytaniem, rzuca nią w nas ze słowami „Co to za głupie baby!”
I taki właśnie grzybek żalu i rozpaczy czytelniczej zagości nam w rejonach mózgu odpowiedzialnych za zakup pozycji biograficznych i historycznych. Ach.
 A jak się cała, opisana w książce, atomowa historia skończyła, można zobaczyć tu [klik]
....
Nie zrozumcie mnie źle – były rozdziały popychające akcję do przodu i wnoszące nieco historycznej wiedzy, ale doprawdyż ja nie mam 7 wolnych lat na czytanie o jakichś podrasowanych wojennie kobiecych fiki-miki, o tym, że jakaś sekretarka „Toni poczuła nagle motylki w brzuchu, widząc, że to jej ostatni tej nocy taniec z Chuckiem.” i opisu miasteczka, gdzie głównymi problemami było błoto na drogach, konieczność zachowania tajemnic służbowych przed żonami oraz przemyt bimbru w pudełkach z podpaskami. Co to są straszne wojenne poświęcenia wedle autorki, która w obozie na Okinawie nie była, bo to niekobiece. Ja muszę te 7 lat oszczędzić na siedzenie na fejsie, to rzecz oczywista. I zaprawdę wolałabym dostać suchotniczy konspekt MĘSKICH robótek ręcznych z uranu wzbogacanego wojenną strategią, którego się nie pisze 7 lat. No ale też bez tych feministycznych wkręto-gniotów to się z książką o powstaniu bomby atomowej, których powstało już multum, nie zostaje bestsellerem „New York Timesa” najwyraźniej.
Shame on you, Sign! Tj Znaku ty ty!
...
Kończy się olimpiada w kraju rad, zatem parafrazując, zaśpiewajmy: Nam nie dogodzit!

niedziela, 16 lutego 2014

Olimpiada i JA. Czyli Czechow na stoku, homoerotyzm saneczek, Justyna bez stopy i Bródka bez ogródek oraz gdzie wkładać czosnek w przypadku choroby

No i stało się. Człowiek się tego po sobie nie spodziewa, ale wystarczy chwila i wot. Człowiek ani się obejrzy a może zostać łajdakiem, pijakiem, złodziejem, dziwką ALBO pilnym i spoconym z emocji widzem Zimowej Olimpiady w Soczi. To w ogóle nie w stylu człowieka jest, a jeszcze ta trójca zniechęcająca: 'coś zimowego' + 'sport' + 'w Rosji' to jak by się mnie kto spytał czy chciałabym mieć wysypkę na złamanej amputowanej nodze. A tu niespodzianka, oglądam, niemal się wzruszam, gdy spiker drze się: „O matko jedyna!!! Wygrał! Ugasił ten płomień olimpijskich oczekiwań!!!”, mając na myśli skromnego strażaka pożarnego, pana Bródkę. A potem są powtórki i spiker drze się jeszcze raz.
No kto by pomyślał.
Być może przyczynił się do tego fakt, że jestem chora i wyleguję się w barłogu, wśród stosu piguł, zasp chusteczek higienicznych, zmemłanych książek i konspektów planu działania na czas, gdy znowu zamogę.
Być może przyczynił się do tego fakt odwiedzin koleżanki K. Telefony od rozemocjonowanego tatusia też być może.
A teraz kolażowa relacja przebiegu mego olimpijskiego nawrócenia, utkana kwiatami dziennikarskiej mowy polskiej ze studia olimpijskiego. A przysięgam, że ten lukrowany entuzjazm w wykonaniu niektórych niedocyklinowanych Ibiszów działu sportowego to są gumowe pociski na moje uszy, w których to środku ośrodku ślimak zdechł.

Dziennikarz: Czy będziesz czarnym koniem konkursu?
Maciej Kot (skoczek): Tak się chyba nie mówi... Będę czarnym kotem konkursu!

Po tym jak wygrał nasz skoczek Stoch, kiedy już obejrzeliśmy jego motywującą wypowiedź o pragnieniu zostania miszczem z czasów, gdy nie usypał mu się jeszcze wąs na facjatowej pyzie, można już rozewrzeć zwieracze i bez bólu usiąść na kanapie w celu obejrzenia dalszej części Olimpiady. A tu jeszcze drugi złoty krążek nadlatuje niespodziewanie w między czasie. A tu jeszcze w międzymiędzy czasie Justyna prezentuje swój (nieco wybrakowany pod kątem złotniczym) medal. Doprawdyż, od tego rozluźniania zwieraczy to się może zrobić w domu dość nieprzyjemnie... ;)

(50% cukru w złocie)
 Oglądam z K. zawody w narciarstwie kobiet - zjazd po muldach.
Młode zawodniczki, wycierając maź stawową w podrygujących rzepkach, pokonują śnieżne muldy, wykonują fikołki, obroty i helikoptery, by dotrzeć do mety na dole, koniecznie obsypując na finiszu stanowiska kamerzystów śnieżną kaskadą. Zawodniczki są w różnym wieku – niektóre mają po 15 lat („Uuu, pedofilia nie olimpiada!” – krzyczymy), inne prawie 30 („ Uuu, tylko się nie wywal, ty stara torbo!’).
Uwagę przyciągają zwłaszcza trzy kanadyjskie siostry (niestety nie trojaczki) startujące jedna po drugiej, nazywające się Dupont-Lepont (czy jakoś tak)
- A teraz pierwsza z sióstr Dupont Lepont – mówi spiker.
Kanadyjka bezwzględnie ujeżdża muldy.
- A teraz trzecia z sióstr Dupont-Lepont – zapowiada następną zawodniczkę spiker.
- No żesz w mordę, nawet na siku nie wyszłam to jak mi się druga Dupont-Lepont mogła zapodziać? – wrzeszczy K. – Przecież widzę, że nie było.
- Widocznie on je zapowiada w kolejności urodzenia, a nie startowania – konkluduję inteligentnie, celując smarkiem w muldę chusteczek.
Kibicujemy w tym domowym kibucu zawodniczce ubranej na żółto i nie wykonującej, jako jedyna zawodniczka, skoku do tyłu („Ooo, to tak jak ja na widok prania!”) ale rzucającej się na stok facjatą naprzód („Ooooo! To tak ja ty na widok czekolady!”).
Ostatecznie dwie siostry Dupont-Lepont wygrywają miejsca 1 i 2. Trzecia, oczywiście najstarsza, ciągnie się gdzieś w ogonie imprezy („To pewnie jakieś 30-letnie truchło, pewnie spadła za barierki i znajdą ją dopiero przy rozbieraniu trybun”).
Smutek. W idealnym świecie siostry zajęłyby trzy pierwsze miejsca i cytowałyby Czechowa.

Dziennikarz: „A pomnik kiedy? Jan Paweł II ma już tutaj pomnik! Kamil będzie chyba musiał poczekać...”



Łyżwiarstwa kobiet nie da się oglądać, bo do komentowania wzięli jakiegoś Ruska, który wykonuje tulupy w deklinacji, myli przydawki z przydomkami i ogólnie ma polszczyznę w niskiej punktacji. A bez fonii to trochę bez sensu. 

("Bezdomne psy w Soczi stają się coraz śmielsze" ;) 
Poza tym to sport dla cioć i pańć, nas rajcuje kobiecy hokej. Dziewczęta wielkie jak dęby w tych bezkształtnych łachach, o sterydowych posturach, wpadające na barierki. A do tego metalowe woalki w kaskach. Jesteśmy retro i uwielbiamy woalki, nawet w kaskach!

Dziennikarz (protekcjonalnie): „Jak mówił Ibsen: ‘Kobieta, kobieta, do czego zdolna jest kobieta’... No i proszę!”

Dzwoni tatuś. Starcie dwóch osobowości. Zainteresowanie sportem kontra miłość do medycyny:
 - Cześć. Wiesz, że Justyna ze złamaną stopą wygrała... – zaczyna tatuś.
- O! w którym miejscu miała to złamanie? – pytam.
- Stopę miała złamaną. A wygrała...
- Ale które kości?
- To se zgoogluj ktore, żeby się głupio nie pytać! No więc jak mówiłem wygrała...
- O! Naprawdę jest w sieci dostępny jej rentgen stop?
- Złoty...
- Złoty Stop? Implant miała?
- Złoty medal wygrała!!! Za złamaną stopą!
- Acha...Ale lewą czy prawą miała złamaną?
Na usprawiedliwienie dodam, że miałam gorączkę. Stop. Głowy. Stop. Bo stopy w normie.

K. twierdzi, że Justyna była w zmowie z ZUS-em i że się nam ten medal jeszcze w narodzie odbije czkawką.
- Zobaczysz, za chwilę będzie tak: Proszę pani, to, że ma pani złamaną stopę nie zwalnia pani z obowiązku uczestnictwa w testach sprawnościowych w celu stwierdzenia zasadności świadczeń. Proszę założyć biegówki i migiem do oddziału!
No i kilka dni później słyszę w mediach, że ZUS odmawia świadczeń osobom ze złamaniem stóp, ha. No kto by pomyślał.

Dziennikarz: Nie sądzi pan, że ten medal Justyny, jest z DEDYKACJĄ dla pana?
Apoloniusz Tajner (trener): Nie, nie wydaje mi się. (pauza) Tak chce pan ze mną rozmawiać?
Dziennikarz (speszony): Nie no, chciałem tylko odgonić złe myśli...

Są jeszcze saneczkarze.


 - To mój sport, powinnam uprawiać saneczkarstwo – mówię. – kładzie się taki jeden z drugim na saneczki plackiem, a potem myk myk, już jest na dole, wstaje z saneczków i kłania się publiczności.
- Co ty mówisz, ty w ogóle pojęcia nie masz, o aerodynamice toru, o ble ble ble – peroruje K.
- A ty jak widzisz kreskę i kropkę w muzeum to mówisz, że też byś tak mogła, jedną ręką i po ciemku, a jakoś nie widzę, byś w jakimkolwiek muzeum wisiało coś więcej niż twoja smętna kapotka na haczyku w szatni, jeśli już się tam wybierzesz raz na ruski rok!

Dyskusje ogólnie mają wysoki niczym skocznia poziom dialogów, ponieważ obie mamy w czubie. Z tym, że ja, jako chorująca, jadę na nalewce z czosnku oraz na skutek tendencji do zdrowego trybu, nie tyle życia, co kurowania się, mam też dwa ząbki czosnku wystające z nosa (‘Grrrrr! Ale daje ten skurwysyn, łeb urywa!’, „Niektórzy wciągają kreski, inni ząbki”)

Dziennikarz: Nie zbiera znaczków, nie zbiera monet! Tylko medale!


















Zostawiamy saneczkarzy i lecimy dalej.
- Chodź obejrzym panelistwów...panacelistów...panczeistów...no chuj mnie zaraz strzeli!
- Jak nie umiesz wymówić panczenistów to mów łyżwiarzy! I weź panacetamol!
Oglądamy zatem łyżwiarki o udach potężnych jak kłody, wysmuklonych aerodynamicznymi neoprenami, pochylonych jak w bliskich naszym kręgom napadach lumbago... A potem sobotnie zwycięstwo Bródki i jego smutne dla straży pożarnej skutki (wszyscy teraz chcą podpalać, żeby Bródka przyjechał, ugasił i dał autograf).
- Mujeju – lamentuje poprawna politycznie K. – Bródka wygrał bezpośrednio z hamerykańskim Murzynem... toż to rasizm! W jakim świetle to nas stawia?
- Eee...to jest źle, rasistowsko, zadane pytanie...

Komentator: To nie jest byle kto, to nie jest ułomek!

- Sportowe ułomki przegrywają o sekund ułamki – stwierdzamy z satysfakcją, choć szkoda nam tej smutnej blondwłosej elficy z drugiego miejsca na podium, co się nią okazuje podkurwiony różnicą  0,003 sekundy osiągniętego wyniku Holender.
-  Ile to w ogóle jest, to 0.003 sekundy?
- "Nowojorska sekunda to czas między zmianą świateł na zielone a uruchomieniem klaksonu przez taksówkę z tyłu". - cytuję ze swadą Terry'ego Pratchett'a. - Zatem soczyste 0.003 sekundy to musi być sporo mniej.

Dziennikarz: Ten moment oczekiwania na werdykt trwał dla nas wieczność, a dla niego to jeszcze dłużej!
- Zanim wyjdziesz, proszę, zrób tulup, proszę ładnie! – mówię do K. i widzę, że na fali sportowych emocji jest ona nawet w stanie to uczynić dla umierającej z niedotlenienia (czosnek się zaklinował) znajomej.
K. przykuca, coś strasznie skrzypi, K. klęka, coś skrzypi potwornie.
- Poczekaj, przeciąg chyba otworzył drzwi na korytarz – mówię i wstaję, żeby sprawdzić.
- Eeee, to tylko moje kolana – szepcze K.
A potem K. dostaje w oko pociskiem z czosnku, bo kicham. Na szczęście nie trzeba jechać na okulistykę, bo choć zasadniczo K. zgadza się ze mną, że ‘czosnek jest wieczny’ i można go włożyć wszędzie, to jednak do oka się nie powinno.
A olimpiada trwa dalej.

Komentator: Nasze gwiazdy, nasze konie pociągowe, muszą być sprawne!





















Czego i sobie życzę.
Oraz wyższego poziomu dziennikarstwa.











A skoro już się tak rozpisałam, to niech będzie, że ramach wprawek u Szeptów w metrze, gdzie można głosować [klik]

piątek, 14 lutego 2014

Walentyna prosi: bądź moim misiaczkiem!

Na początek, na poprawę humoru smutny bohater naszej w połowie lutowej kultury miłości Misery Bear Przedstawia:


Tu Misery Bear szykuje się na randkę [klik] a tu w końcu wychodzi... ee to jest żeni się [klik]. Wszystkie przygody ściskające ze serce lub perystaltykę.

A teraz Przejdźmy do walentynkowej litanii.

MISIU,

Udawaj, że nie widzisz, gdy widzisz, że udaję kogoś innego niż jestem















  

Rzucaj się na mnie w szale namiętności












Ale nigdy nie zabawiaj się, gdy jesteś sam

















Traktuj mnie szarmancko
Zawsze inteligentnie ripostuj















Nie zastawiaj na mnie emocjonalnych pułapek















Nie zawiedź moich oczekiwań
Dopasuj się stylistycznie

















Daj poznać twoje wnętrze
Bądź stojakiem na moje fobiczne bibeloty
Bądź rowerzystą. I zawsze za mną stój.
Bądź raczej brunetem

Dzielmy razem pasję nicnierobienia (w wysokich temperaturach)
 Cierp, kiedy mnie zbraknie
Pogódź się z tym, że ja nie będę cierpieć, gdy zabraknie ciebie





















....
Amen i szlus!





środa, 12 lutego 2014

Samosie z bezdomnymi

Również w przypadku słów i określeń sprawdza się zasada, że aby zrobić karierę potrzeba 10 lat w brandży lub branżuni. Taki też los przypadł w udziale słowu selfie, tłumaczonemu przez mnie roboczo jako samoś.

"Oxford University Press co roku publikuje ranking słów, które zdobyły w Sieci największą popularność. O wyniku decyduje porównanie częstotliwości jego pojawiania się na przestrzeni minionych dwunastu miesięcy.
W tym roku (2013) zwyciężyło określenie "selfie", w Polsce znane jako „samojebka”, czyli "autoportret wykonany najczęściej smarfonem - zdjęcie zamieszczane zazwyczaj na portalu społecznościowym".
Pierwsze odnotowane przez pracowników Oxford Dictionaries użycie słowa "selfie" miało miejsce 13 września 2002 roku na jednym z australijskich forów internetowych.” (krucjata językowa)

Sądząc po liczebności selfiów w sieci, być może anatomia homo-sapiencka odnotuje mikro zmiany w budowie barków, tak często wyciąganych przed się w celu strzelenia słit autofoci.
Natomiast konteksty społeczne robienia samosiów są czasami zaiste przerażające, jak np album samosiów z bezdomnymi w tle - Selfies with homeless people [klik]





















Właśnie z takich powodów boję się nastających po nas pokoleń młodzieży, tej etycznej dziczy netowej, która w analizie słowa ‘moralnie’ gubi ‘m’. Taka prywatna fobia.
Więcej dramatycznych przypadków telefonicznych i selfiów było tu (Telefony, smartfony, i-phony czyli o ostatnim stadium uzależnienia i syndromie 'Czy ktoś to widzi?') [klik]
.....
Poza tym wylewnie dziękuję za wygraną w konkursie "Zbok z doku 2013" .
Taki konkurs to dopiero sefie jest! Haha ;)

niedziela, 9 lutego 2014

Rosja to nie kraj, Rosja to stan umysłu. O Olimpiadzie oraz dla Putina małej radzie, jak pokonać klątwę sraczykowych duetów kibelkowych.

Oficjalnie pogardzam sportem uprawianym biernie i czysto audiowizualnie czyli takim na linii kanapa – telewizor. Ale jak już przysiądę, to daję się wciągnąć. Co olimpiada, to mam taką, inkrustowaną przekąskami na zimno, tradycję obejrzenia czegoś ze znajomymi albo rodziną.
I niemal współczuję Putinowi, który na Olimpiadę w Soczi wydał tyle, za ile normalne państwo mogłyby urządzić 10 olimpiad. Ktoś (najpewniej putinowskie doradce od piaru) bardzo zawinił, bo mimo potężnej skali zniszczeń, mimo bezprecedensowo okrutnego wysiedlenia mieszkańców pod olimpijskie obiekty, mimo degradacji przyrody, mimo nadużyć rujnujących gospodarkę i lokalnych przedsiębiorców, międzynarodowa wizja tej imprezy nie ma w sobie nic nobliwego i godnego podziwu. Nie ma w sobie tego glamouru, który miał pokazać potęgę Rosji. Jak internet długi i szeroki niesie się tylko sraczykowy swąd z podwójnych toalet zafundowanych w hotelach olimpijskich.
Putin został na niwie sportu pokonany przez kilka nieprzemyślanych posunięć hotelarskich: nieszczęsne kibelkowe duo, niezdatna do picia i mycia brązowa woda czy spartański wystój hotelowych wnętrz (obejmujący jednakże motywujące fotki półnagiego prezydenta [klik] heh), to jednak dalsze pozycje na liście.
Być może mogłoby to być przyjęte nawet życzliwie, jako lokalny koloryt taki (takie tam sranko w duecie, hihi oraz hydraulika zbyt szczupła by podołać papierowej podcierce, yhyh) gdyby nie creme de la creme zgubnej polityki piarówkowej czyli wypięcie się na społeczność gejowską. Oj, tego Europa nie przebaczy, a Germania to się nawet specjalnie ubierze w ohydniaste acz lobbujące na rzecz kostiumy tęczowe.
A jakby mało było podkładania się homo społecznościom to jeszcze w promocji jest podkładanie się miłośnikom zwierząt, a to przez potrzebę ujemnego rozdysponowania tysięcy bezpańskich zwierząt namnożonych na rozlicznych wysypiskach śmieci powstałych w trakcie przygotowań [Sochi Hires Private Company To Murder Stray Dogs Ahead Of Olympics [klik]
A na końcu ciągu katastrof organizacyjnych, czyli zasadniczo na początku, bo na ceremonii otwarcia – zepsuła się gwiazdka, co to się miała zmienić w olimpijskie kółeczko. Reakcja rynku natychmiastowa:
Biedny, biedny Włodzimierzu Iliczu. Nie dość, że tyle piniążków poszło to jeszcze goście takie niewdzięczne – tylko narzekają i jeszcze w dodatku odkręcają prysznic i na cały dzień wychodzą z pokoju! [Soczi podgląda gości? Rosjanie się tłumaczą [klik]

Powiem ci Włodzmierzu, jako KOBIETA, że rzecz jest do uratowania, a to dzięki DODATKOM, tzw accessories.
Dodatki mogą uratować największą stylistyczną katastrofę. Nawet kibelkowy dualizm.






















Albo dizajn. Gdybyś zainwestował w znany z Saturday Night Live 'Love Toilet' czyli kibelek miłości:

















No ale tak to jest jak się nie konsultuje przed imprezą z blogosferą, ha!
......................
 Tutaj inwentaryzacja tweetopinii uczestników imprezy olimpijskiej czyli
32 zdjęcia świadczące o tym, że Olimpiada w Soczi jest katastrofą [klik]
oraz o kilkukilometrowej drodze pod skocznię, zbudowanej za 8 bilionów dularów (uf, spociłam się: dla porównania - całe Igrzyska w Vancouver w 2010 roku kosztowały 1,5 biliona dolarów) którą to drogę,   Magazyn Esquire REALNIE wycenia w różnym pokryciu:  warstwą złota, torebek Louisa Vuittona, foie gras, kawioru czy trufli  [klik]
..............
Natomiast naśmiewania się z polskiej drużyny bobslejowej, a zarazem najsłodszego dziecka naszych motoryzacyjnych trzewi czyli Malucha, wcale nie jest fajne, choć zapewne nieco zabawne jednak [klik]
............
Następna olimpiada to przy tym cyrku będzie poprawna politycznie i toaletowo nudna taniocha.
Więcej relacji z Olimpiady, pikantne newsy o zawodnikach i przegląd łyżwiarskich outfitów  już wkrótce ;)
Stay tunned, rjebiata.
Prosim was les enfants de rester przy odbiornikach.
Da swidanja, olimpic lovers.

wtorek, 4 lutego 2014

Wszystkim którzy twierdzą, że na ulicach leży białe gówno należy się chędożenie soplem! Czyli 5 niespodziewanych powodów dla których kochamy śnieg

Jeszcze kilka dni temu śnieg był chrupiący jak czerstwa bułeczka i błyszczący jak po lukrowaniu białkiem. Lepkość miał nadspodziewanie znakomitą i po naprawdę mocnym trafieniu w stojące na ogródku plastikowe wiaderko udało mi się je rozbić na tysiąc plastikowych kawałeczków, że się aż poczułam jak zimowa olimpijska terrorystka.

Bardzo lubię taki śnieg i nie podoba mi się, że nikomu on się nie podoba. Ale teraz nadeszła wilgoć i białe cudo powoli zmienia się w nieokreślonego gatunku wilgotne guano pokryte ciemnawym nalotem z rur wydechowych. Smutek.
Obserwuję różne lokalne zabawy na śniegu obejmujące dzieci, dorosłych i tarzanie się, robienie orłów i bałwanów oraz zjeżdżanie na sankach z górki ale nigdy przenigdy nie rzucanie śnieżkami do celu. Tymczasem naukowy twierdzą, że taka działalność jak rzucanie do celu bardzo rozwija mózg – zmysł przestrzenny, koordynację głowa-ręka, takie tam. Właściwie badania bardziej dotyczą rzucania oszczepem ale z dostępnością oszczepów może być cywilizacyjnie krucho, a śnieżkowe pociski w stanie undone po prostu leżą i topnieją.

Tak skończy pokolenie, które nie ćwiczyło koordynacji ruchowo-przestrzennej - żeby nie było, że nie ostrzegałam:
 















Oto inne argumenty przemawiające na korzyść śniegu:
1. Śnieg to w istocie lecąca z nieba mini biżuteria w postaci broszek i zawieszek dla kobiet i spinek do mankietów dla mężczyzn. Pracując na nieprzyzwoicie wysokie ZUSy i rozdęte podatki nie mamy czasu na czułą analizę świata w skali mikro (żeby nie psuć sobie szyków, litościwie nie wspominam o dziale damsko-męskim, gdzie my, kobiety ciągle musimy zmagać się z objawami znużenia mikro skalą ;)

(fot. Alexey Kljatov, Snowflakes )
2. Na śniegu można tworzyć land-arty (co zgłębiliśmy już w zeszłym roku [Kompulsywne zachowania artystyczne na tle śniegu] )
Śnieg jest cudownym materiałem kreatywno-budowlanym. Można z niego budować – o mujeju, cokolwiek podpowie wyobraźnia. 

(fot. Andy Goldsworthy, Ice and Snow Sculptures)
U mnie na osiedlu wyobraźnia podpowiada to: 
(Jak wychowacie dzieci, tak macie! Skumbrie w tomacie, pstrąg!)

3. Śnieg wszystko, najgorszą chałę architektoniczną i miejski kicz przykrywa litościwie białą pierzyną. Może dla kobiet najlepsza jest mała czarna ale dla estetyki miast to mam wrażenie że jednak duża biała. Mieszkam jednak w stolicy, gdzie nie ma już architektury jak takiej, tylko jeden wielki sardoniczny żart ze sztuki Christo – wszystko wszędzie przykryte oczojebnymi płachtami banerów. Miewam więc nadzieję, że od czasu do czasu jakaś gigant-śnieżyca zwolni nas z wizualnego bólu oglądania tych marnych czcionek i jeszcze gorszych komunikatów, że promocja, ślusarz, wulkanizacja i peeling gratis.

 (No czy tak nie jest lepiej? Czy dowolne miasto nie wygląda w istocie gorzej niż Biegun Północny?)
4. Śnieg odbija światło, więc u spacerujących, jak ja, niskich osób zwiększa się szansa na złapanie jakiejś zdrowo wyglądającej opalenizny. Dzień wolniej dogasa oraz, co ważne dla wielbicieli przyrody, można sobie rano pooglądać ścieżki nocnej aktywności zoologicznej na terenie ogródka. Żadna inna pora roku nie zapewnia tylu dowodów, że w czasie gdy śpimy okutani puchowymi pierzynami i stertami wełnianych kocyków, trzy metry dalej tak wiele się dzieje.
("No dobra, nosek przypudrowany, włos nastroszony, można zapierdalać do roboty!")
(Tymczasem moja przeglądarka zachowuje się jak wyżej - kakatonik fox )

5. Zaprawione przyrodniczą nutą wiersze o zimie są dużo fajniejsze niż te, pełne nadziei i młodych pączków, o wiośnie czy rozbuchanym żarem lecie. 'Żyły twe stygną jak kwiaty na szybie' albo "I z jakichś głuchych tęsknot się spowiada. Drzew nagich długa ciemna kolumnad". No błagam, jaki który pączek to przebije? Chyba że ktoś wpadnie do mnie z nadziewanym konfiturami żarłem z Bliklego, to może.



Stanisław Grochowiak  
Zamieć

Bo teraz popatrz: znowu mamy śniegi
Szklane trumienki twych powiek pokryte
Zawiane usta -
Pajęczyny lodu
Śpią w twoich nozdrzach jak w maleńkich grotach

Bo teraz poczuj: znowu wieją mrozy
Żyły twe stygną jak kwiaty na szybie
Na ciepłym języku usiadł anioł chłodu
Szronem się pokrył strop podniebienia

Bo teraz posłysz: drwale dzwonią w drzewa
Sanie po śniegu jak po srebrnym chruście
Ptak skostniał
Zapadł
I uderzył w biegun

A dźwięk tak cienki jakby ktoś zakrzyknął
...
Staff Leopold
Zima
Całunem śniegu przysypany, biały
Park w szarą ciszę pogrążył się cały
I z jakichś głuchych tęsknot się spowiada.
Drzew nagich długa ciemna kolumnada
Wije się sennie i w dali gdzieś ginie,
Wije się cicho po białej równinie
I biegną ławki aleją szeregiem,
Samotne, puste, ubielone śniegiem.

Nic nie zostało z naszej złotej wiosny,
Gdy nas upajał pierwszy szał miłosny,
Gdyśmy uściskiem zaręczeni, sami
Mówili z sobą jeno całunkami
I razem duszę mieli tylko jedną,
I w jasne szczęścia lecieli bezedno,
A ponad nami lipa rozgwarzona
Błogosławiące wznosiła ramiona.

Tu była szczęścia świątynia. Pamiętasz?
A dzisiaj tu mój cichy, biały cmentarz...
Pod miękkim śniegiem, jak zwarzone róże
Lub jak jaskółki, co zamarzły w chmurze,
Śpią pocałunki nasze mrozem ścięte,
A w nagich drzewach sny nasze, zaklęte
W szare pnie, drzemią wśród cichej żałoby...
Choć nie ma krzyżów, wszędzie białe groby.

....... 
I tylko bez narzekania na odśnieżanie gumien i aut.
To naprawdę nie takie straszne.
A prawdziwi mężczyźni wszystko to załatwiają  MIOTACZEM OGNIA.

A teraz czekam na tradycyjne narzekanie, że jednak jak tak, jak nie.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...