wtorek, 29 września 2015

Melanchujnia jesienna a księżyc biało-czerwony


Stephen Criscolo
Kiedy się w takie noce zimne, wrześniowe jak wczorajsza albo przedwczorajsza chodzi na spacery, to depresja człowiecza dostaje dotację i zaczyna stawiać solidną podmurówkę przyszłej siedziby. Pałacu Zimowego. Człowiek czuje się taki samotny i nieistotny. Oczywiście, czerwony księżyc przydaje naszej melanchujnii nieco stylu. Oczywiście w łóżku czeka na nasz powrót rozgrzany termofor w kształcie pingwina (nawet nie pytajcie ;).W ciepłe, letnie noce nigdy się nie odczuwa takich przykrotek, złe mary nie wyskakują zza rogu pokrytej rosą i mgłą ulicy. W ciepłe, letnie noce człowiek, niezależnie od wieku i sytuacji czuje, że ma przed sobą przyszłość. Przyszłość! Gdy wszystko może się zdarzyć. Na pewno jednak nie ośmiomiesięczny dół klimatyczny, na który rynek zareagował wypuszczając Prognostil (autentyk, w tabletkach ;)
Tęsknię za wami, letnie noce. Może zamiast w zimie sypać solą powinno się  rozpylać podgrzane w mikrofali pyłki bzów i jasminów? Żeby nas chemicznie oszukać, żebyśmy w jakimś pionie psychicznym dotrwali do wiosny, nie próbując się zabić przedawkowaniem Prognostilu (mam nadzieję, że ten produkt placement nie jest zbyt nachalny, hyhyhy).






















Żal mi dawno odprawionego kochanka, który mi na dobranoc opowiadał bajki o kosmosie. To nie były prawdziwe bajki, raczej straszne historie o nieubłaganych prawach fizyki, statystyczne dane o miliardach gwiazd. Ale kontrastowała z nimi ta kojąca świadomość, że na jednej z planet, na drobnym kontynencie leżę w rozciągniętym na łóżku prześcieradle niczym w ogonie pędzącej komety. W kapsule cudzych uczuć. A złowrogie, ciemne niebo nie spadnie na mnie nieubłaganie ale powita mnie rano różowo-niebieską jutrzenką.

Tej nocy, gdy księżyc pokrył się rumieńcem, rozpaliłam ognisko. Gdyby mi tak dupa nie odmarzała czułabym się wielce romantycznie, niczym druidka, tańcząca wokół płomieni. Druidka z zapalniczką i butelką denaturatu w ręku, bo ogień trzeba umieć podtrzymać.

Michał Karcz
Dotrwałam do rana w stanie bladości i opuchnięcia podobna do księżyca. Już białego, płaskiego, który będzie nam towarzyszył co miesiąc. Żegnaj, krwawy księżycu.

„Księżyc. Cudowny księżyc. Pełny, tłusty, czerwonawy, noc jasna jak dzień i poświata, z którą spływa na ziemię radość, och, jaka radość. Radość i gromki zew tropikalnej nocy, łagodny, jednocześnie dziki ryk wiatru szalejącego we włosach na ręku, głuche zawodzenie światła gwiazd, zgrzytliwy krzyk migotliwie skrzącej się wody.”
‘Darkly dreaming Dexter’ Jeff Lindsay
Rano, nieprzytomna, zasiadam ze śniadaniem przed telewizorem. Nie powinnam tego robić! W ogóle tego nie robię, ale tym razem chcę, żeby mi jeszcze raz pokazali ten księżyc. W studiu Pytania na śniadanie chłopak z Centrum Kopernika nie może zabrać głosu zagłuszany przez panią astrolog, która pierdzieli o tym, że czasy tera niespokojne przez ten księżyc czerwony i uchodźcy uchodzą też przez ten księżyc, jak pływy. Pani astrolog, taka od kart i wróżb, występuje w roli eksperta i nikt się nie śmieje. Zaraz potem na kanapie siada pani z pięcioma kotami, których wygląd i gatunek oryginalny jest, bo powstał przez krzyżówkę z bobrami. Albo oposami. Nie pamiętam, bo się popłakałam.
Czuję ideologiczną i cywilizacyjną rozpacz. 
Księżyc był czerwony a rozpacz jest czarna.




„Och, ten tłusty, ten wesoło rozgadany księżyc. Ileż miał do powiedzenia. I chociaż ja próbowałem mu powiedzieć, że wybrał nieodpowiednią porę, że jest za wcześnie, że mam na głowie wiele innych rzeczy, rzeczy naprawdę ważnych, on znajdował argumenty dosłownie na wszystko. Dlatego mimo, że wykłócałem się z nim przez cały kwadrans, tak naprawdę nie miałem żadnych szans.” 
‘Darkly dreaming Dexter’ Jeff Lindsay
 

Przy okazji – odkąd mam w sypialni (również) lampkę z czerwoną żarówką (w świetle której zawsze wygląda się rewelacyjnie i tak zmysłowo ;) mniemam, że gdyby więcej kobiet było astronautkami to wybrały by na czas lądowania na księżycu taką kolorystyczną okoliczność jak przedwczoraj. 








































Teraz trochę inwentaryzacji nocnego nieba dla tych, których kosmiczne zjawiska nie pobudzają.





Na koniec kosmiczne odległości oraz ponadgalaktyczne inwektywy ;):


A tutaj, przypominam, można obejrzeć dwa fajne filmidła z księżycem w roli głównej 
 

wtorek, 22 września 2015

Dzisiaj uczniem, jutro korpowyrobnikiem. Spec od autorytetów w szkolnictwie oraz inwentaryzacja szkolnej tablicy.

Co poniektórzy (dzieciaci)  trzydziestolatkowie otworzyli właśnie nowy rozdział interpretacyjny września. SZKOLNY.

Np moje rówieśniczki w tym roku szkolnym podzieliły się na dwie grupy: jedne szybko i asertywnie załatwiły szkolne odroczenie swoim sześciolatkom. Druga grupa powiedziała sobie dziarsko "Oj tam oj tam" i teraz spędza wieczory pełne krwi, łez i bezglutenowych chrupków nad hektarami szlaczków i ćwiczeń domowych (relacje z pierwszej, pokrytej odciskami, ręki!)

Mamy dopiero połowę pierwszego miesiąca, a już można zwiędnąć z wysiłku by edukacyjnie pociechę swą ustabilizować, doprawiwszy ją jeszcze zajęciami pozaszkolnymi w rodzaju dżuda, zuchów, chóru i języków obcych. Bez opanowanego jeszcze alfabetu. Tymczasem (jak powiedziało mi radio) w gimnazjach  i liceach rocznie odbywają się ponoć 4 godziny zajęć, zwanych szumnie 'doradztwem zawodowym', co może, ale raczej nie naprawi sytuacji pokolenia, które będzie nam musiało zafundować te symboliczne 300 zł emerytury na łebka.
Niestety brak zajęć w rodzaju:
- 'Jak nie oszaleć w korporacyjnych kazamatach',
- 'Jak przeżyć życie na umowie o dzieło' czy
- 'Plusy dodatnie czterdziestoletniej hipoteki - pokoloruj szlaczek'.

Chwilowo opuszczam wzrok ode nieboskłonu (kolejny superksiężyc 28 IX nad ranem zafunduje nam zaćmienie) by poobserwować ten nieznany pedagogiczny kosmos.


A teraz poniżej w temacie edukacji wypowie się specjalista.
Rozmowa ze światowej sławy pedagogiem i terapeutą Jesperem Juulem [klik]
Całość pod linkiem, u mnie fragmentarycznie. No to posłuchajmy:
"Nauczyciele, uczniowie i rodzice powinni razem wyjść na ulicę i zaprotestować przeciwko obecnemu systemowi szkolnemu. Jeśli kiedyś do tego dojdzie, wstanę i pójdę razem z nimi? - napisał pan kiedyś. To nadal aktualne?

W wielu krajach, niestety, tak. Sytuacja jest dramatyczna m.in. w Niemczech, w Austrii, we Francji, w Polsce, z tego, co słyszę, również. I wymaga radykalnej zmiany, bo ten system, który jest, nikomu już nie służy. Ani dzieciom, ani nauczycielom, ani rodzicom.Ten opresyjny i przestarzały pomysł na edukację jest oparty na hierarchii, władzy i bezwzględnym posłuszeństwie. Wymyślono go po to, żeby dostarczyć państwu uległych obywateli, którzy będą karnie wykonywać polecenia w halach fabrycznych, ale czasy się zmieniły.   
Zamiast fabryk mamy korporacje.  

I te korporacje dzisiaj nie chcą już posłusznych wykonawców rozkazów, tylko ludzi z inwencją, którzy potrafią myśleć nieszablonowo i samodzielnie podejmować decyzje."





















Boże, spuść zasłonę miłosierdzia nad ludźmi, którzy nie wiedzą, co mówią. "Korporacje dzisiaj nie chcą już posłusznych wykonawców rozkazów, tylko ludzi z inwencją". Panu Jesperowi pracownicy korporacji pomylili się najwyraźniej z delfinami, od których wymaga się nieszablonowej, samodzielnej inwencji w wykonywaniu wyskoków z półobrotem z basenu przed oszołomioną publiką w delfinarium w niedzielny poranek. Oh, wait, to chyba też zły przykład. No ale czy ja twierdzę, że jestem specjalistą od naprawy edukacji? Natomiast Jesper, który w trybie pilnym powinien się zająć wyplataniem wiklinowych koszyków w jakiejś samotni (zamiast andronów na forum publicznym) już tak.

"Co jeszcze uległo zmianie? 

Sposób, w jaki rodzice odnoszą się do dzieci. Coraz częściej mają z nimi autentyczny, a nie pozorny kontakt. Zmieniły się też same dzieci, które - podobnie jak 30-40 lat temu kobiety - domagają się swoich praw do głosu, szacunku, decydowania o tym, co dla nich ważne. To oczywiście budzi sprzeciw i opór, tak jak budziło, kiedy kobiety się emancypowały, bo nikt, kto ma władzę, nie lubi się nią dzielić. Szkoła więc dalej obstaje przy swoim. Udaje, że to wszystko się nie dzieje. Nadal przypomina fabrykę z czasów industrializacji. I w takim wydaniu jest toksyczna."

Vivat rodzice, którzy mają ze swoimi pociechami autentyczny, a nie pozorny KONTAKT - to przyszło NIEDAWNO i niespodziewanie, zupełnie jak moda na jedzenie sałatek warzywnych zamiast smażonych buraczków (zwłaszcza w szkolnych stołówkach). Bo jeszcze w takich np czasach antycznych dzieci się od razu po urodzeniu zrzucało ze skały (kontakt pozorny). A w XIX, w dobie galopującej industrializacji, dzieci w wieku szkolnym wrzucało się do kopalni (kontaktowy pozór). Tak więc jest lepiej.


Porównania dzieci do emancypujących się kobiet nawet nie umiem skomentować, ale SKORO z biologi wynika, że te pierwsze wychodzą z wrzaskiem z tych drugich... no to jest to intelektualnie i społecznie uprawnione. Charaszo, doprawdyż.
"To widać w wielu krajach - co rząd, to nowy pomysł na edukację. Jednego dnia nauczyciele są przedstawiani jako bohaterowie, innego są kozłami ofiarnymi, w zależności od politycznego widzimisię. I dopóki rodzice i nauczyciele biorą się za łby i obwiniają się nawzajem, politycy mogą spać spokojnie.   

Dlaczego?  

Bo w ten sposób nie muszą się zajmować tym, czym powinni, czyli pracą nad spójną wizją edukacji. "Jaki jest nasz cel pedagogiczny?", "Jakich obywateli chcemy wykształcić?", "Posłusznych wykonawców czy ludzi krytycznych, kreatywnych, odpowiedzialnych za siebie?", "Zdrowych psychicznie, z poczuciem własnej wartości i kompetencjami do budowania relacji czy niepewnych i niezdolnych do empatii i współpracy?". Ministerstwo Edukacji w Polsce powinno mieć taką wizję. Ma ją?  Obserwując to, co się dzieje w ciągu ostatnich kilkunastu lat, mam wiele wątpliwości.  Kiedy brakuje wizji, w jej miejsce wchodzi biurokracja, kontrola, sankcje, całe to g... Dlatego trzeba uświadomić władzom, jak bardzo szkoła potrzebuje reform."

Jakież to cyniczne sugerować, że jakikolwiek rząd myśli o ludziach jako o obywatelach, a nie niewolniczych wyrobnikach, ciągle sprawiających problemy swoimi roszczeniowymi chętkami do socjalu, mieszkalnictwa i ogólnie godnego życia. Zdrowie psychiczne bez tych podstaw zdaje się trudno osiągalnym luksusem. A jeszcze w tym sorry-klimacie próbować jakoś sensownie wychować małego człowieka zdaje mi się istnym  heroizmem. Zwłaszcza CUDZEGO małego człowieka.

"Ja z kolei często słyszę od nauczycieli, że dzisiejsi rodzice są "roszczeniowi".

Nauczyciele z kolei często obwiniają rodziców o to, że źle wychowują dzieci, że nie uczą ich szacunku dla autorytetów, ale nie rozumieją, że budowanie autorytetu tylko i wyłącznie na funkcji, którą pełnią, za pomocą kar i gróźb to pieśń przeszłości. Dzisiejsze dzieci rzeczywiście nie mają szacunku dla takiego rodzaju autorytetu. Będą go za to mieć dla kogoś, kto ma autorytet osobisty.  

Na czym polega różnica?  

Autorytet osobisty bierze się z poczucia własnej wartości, a nie z władzy wynikającej z zajmowanego stanowiska. Jeśli znasz siebie dobrze, lubisz siebie (w miarę), znasz swoje mocne strony, ale też umiesz przyznać się do porażki czy że czegoś nie potrafisz - zdobędziesz uznanie dziecka. Jeśli umiesz określić swoje granice i potrzeby, ale też szanujesz cudze - zdobędziesz uznanie dziecka. Jeśli będziesz słuchał uważnie, co do ciebie mówi, i traktował je jak partnera, ale jednocześnie weźmiesz odpowiedzialność za jakość relacji z nim - będzie cię szanować za to, kim jesteś, a nie za to, w jaki sposób potrafisz je ukarać."
Im jestem starsza tym bardziej przekonana, że dzieci nie znają w ogóle słowa autorytet. Może intuicyjnie, jeśli do zbioru tegoż kwalifikuje się (oprócz, powiedzmy, Batmana) np rodzic. Ale filozofii traktowania dziecka jak równorzędnego partnera, któremu na chilloucie przyznajemy się do każdego błędu i porażki jakoś nie mogę zaakceptować. Oczywiście jednocześnie dziękując losowi, że ten przywilej spotkał kobiety ;)


Ogólnie mister Juul ma kilka niezłych spostrzeżeń (choćby o szkole jako miejscu odpowiedzialnym za rozwój psychospołeczny dziecka) ale co z tego, skoro na początku się kompromituje, najwyraźniej nie wiedząc dokładnie, czym w istocie jest jest neoliberalny kapitalizm, do którego trafią w przyszłości absolwenci. Ale może właśnie takie osoby mogą szczerze wierzyć w empatię i kreatywność w szkole .

A teraz  wisienka reklamy społecznej czyli o szkolnej fali (mówi się tak, czy to tylko wojskowe zjawisko?). Nie dręcz, albowiem w przyszłości twe szkolne ofiary mogą ci zaszefować nie podpisując z tobą umowy o pracę (zupełnie jakby miały zamiar podpisać w innym przypadku, meh)



No to teraz ZINWENTARYZUJEMY SZKOLNĄ TABLICĘ:






(To ostatnie tak, wiem, że znane i oklepane, ale mam sentyment, bo kto dziś na pochodach niósłby tablicę?A nie baner albo tableta, meh)

A co do Łęckiej, to ktoś się nie zgadza? ;)


piątek, 4 września 2015

Filmowy powrót z wakacji do szkolnej ławy czyli bezwzględna walka o licealną popularność z nierządem i psychotropami w tle

Dzisiaj przedstawię dwa filmowe przypadki zmagań młodzieży licealnej (wersja męska i damska) z grupą rówieśniczą w celach osiągu najwyższego pułapu popularności szkolnej. 
 
Oto hamerykańskie filmy, które miałam okazję sobie obejrzeć raczej dawno, w okolicznościach obecnie nieidentyfikowalnych. Choć zazwyczaj nie jestem targetem tego rodzaju filmografii (amerykańskie liceum? seriously?) to poniższe okazy obejrzałam bez bólu a nawet z pewnym rodzajem zainteresowania. Ho, ho, ho – pomyślałam oglądając jeden. Hy, hy, hy – drugi.
Dzieci (wszelakie) zaczęły właśnie szkolną przygodę, więc jest okazja, by wrzucić filmową szkołę na ruszt.

Nie ma tu żadnej patologii i psychozy, ot,  po prostu quasi urocze dykteryjski, w których możemy przenieść się do przeszłości i zacukać nad wyższością rodzimego szkolnictwa.
Chyba.
To znaczy chyba szkolnictwa rodzimego, ale na pewno kiedysiowego. Nie obecnego.
Bo jak widziałam niedawno rozbrykanego acz mikrego sześciolatka przyjaciółki, który właśnie został wchłonięty przez szkolną ławę, to jednak myślę, że szkolnictwo obecne to ZUO. To tworzenie ekwiwalentów ludzkich półproduktów intelektualnych (albo intelektualnych półproduktów ludzkich ekwiwalentów eee? Zresztą, sami to sobie złóżcie, jako produkty normalnego systemu kiedysiowego – to mniej możliwości niż z pinem do bankomatu ;)

'Charlie Barlett' (2007)














Bohaterem filmu jest nastoletni uczeń Charlie, grany przez młodego i obiecującego aktora hamerykańskiego, Antoniego Jelcyna. Tak właśnie, gdybyście się zacukali nad nieprawdopodobnością nazewniczą, nazywają się w dzisiejszych czasach młodzi, dobrze zapowiadający się aktorzy hamerykańscy ;). Uroczy Charlie po zmianie liceum i dostaniu bęcków od miejscowego mięśniaka zaczyna wprowadzać w życie plan zostania najpopularniejszym uczniem w szkole.

Nie jest mu trudno: jest inteligentny, bogaty, ekscentryczny i działa z marketingowym rozmachem. Urządza w szkolnym kiblu gabinet terapeutyczny dla uczniów z problemami i odsprzedaje im wyłudzone od własnych psychiatrów leki. Na jednej z imprez daje się rozdziewiczyć córce dyrektora (Robert Downey Jr., w non-iron garniturze), alkoholika który nie ma serca do administrowania nastoletnimi zasobami szkoły, z Charliem na czele.


Najzabawniejszy jest system dziecięcej psychoterapii, w szpony którego dostaje się nasz bohater. Polega on na faszerowaniu problematycznych (czyli jakkolwiek odstających od normy) dzieci całą gamą psychotropów uspokajających.

Idea terapii jest taka: jeśli po farmaceutykach czujesz się dobrze, to znaczy, że tego było ci trzeba. Jeśli czujesz się źle to znaczy, że potrzebujesz innych, silniejszych leków. Właściwie ten wątek, obok niewątpliwego uroku Jelcyna, robi film. A w tle zagadka: gdzie podział się tatuś łebskiego nastolatka? 
Nie ma jak pograć z mamunią na pianinie (ach, ta bogata młodzież!)

ps.Ponieważ film ma już kilka lat, możliwe, że Antoni nie jest już młody ani obiecujący.


'Łatwa dziewczyna' / 'Easy A' (2010)


Oliwia jest inteligentną uczennicą liceum, piszącą niszowego bloga o własnym nieprzystosowaniu szkolnym. Jako osoba czytająca lektury (np aktualnie przerabianą „Szkarłatną literę”) zamiast oglądania filmowych odpowiedników (czyli, nie mającego nic wspólnego z oryginałem, romansogniotu z Demi Moore, ze sceną miłosną w stodole na sianie;) jest w intelektualnej mniejszości. Rodzina Oliwii składa się z uroczych, liberalnych rodziców oraz adoptowanego, czarnego brata, z którym przy śniadaniu żartuje się na tematy niepoprawne politycznie („Och, naprawdę? Jesteś adoptowany? Nie zauważyłem!”... Oh, naprawdę, ci liberalni demokraci, muf muf).

Dziewczyna wpada w pułapkę, gdy plotka, którą sama na swój temat wypuściła, wraca do niej, że tak skorzystam z rodzimych przysłów, beefem czyli wołem. Plotka ta głosi, że Oliwia jest rozpustnicą i sypia z kim popadnie. Wiadomo, ze młodzież licealna jest okrutna i żywemu nie przepuści a co dopiero szkolnej szmacie. A Oliwia zaczyna coraz zapalczywiej grać postać, którą stworzyła i przechadza się po szkolnych korytarzach z wielkim, szkarłatnym ‘A’ naszytym na obscenicznym gorsecie.

Finał będzie przewidywalny: więcej wejść na bloga (ha), rozbicie małżeństwa ulubionego nauczyciela (przypadkiem) oraz pogłębienie kontaktu z matką, która w czasach licealnych też prowadzała się rozlicznie i ochoczo, z tym, że naprawdę (szkolna szmata idealną kandydatką na żonę? Ach, ci liberalni demokraci ;)
Tatuś wyznaje, że kiedyś (raz) był gejem (oj tam, oj tam)

Główną rolę gra Emma Stone, aktorka o uroczo plastelinowej fizis.

Film, mimo bycia (niejako) satyrą (blebleble) jest też klasyfikowany jako szkolna komedia romantyczna (zwłaszcza przez ludzi, którzy oglądali Demi Moore w stodole na sianie ;)

Tu kryje się też wyjaśnienie, czemu nie piszę o polskich produkcjach. Gdyby ktoś nakręcił historię blogerki, która jako jedyna w szkole przeczytała ‘Lalkę’ a potem zaczęła się zastanawiać, jak się nastoletnio rozerotyzować, omijając meandry katolickiego wychowania, to oglądałabym. Tymczasem w polskim telewizorze puszczają niepełnosprawną protezę dokumentu fabularyzowanego pt ‘Szkoła’, gdzie... nawet nie wiecie jak bardzo nie chcielibyście wiedzieć z jak głębokiej dupy są scenopisy scenariuszy, których tam używają.


Bardzo interesująca jest ta hamerykańska obsesja na punkcie ukultowiania niektórych filmów dla młodzieży. Przejrzałam sobie typy uznawane w ostatnim trzydziestoleciu za popkulturowo znamienne i zdatne do przerobienia na gify kursujące w internetach.

KULTOWE FILMY MŁODZIEŻOWE: 

Lata 80: ‘Wolny dzień Ferrisa Buellera’ (1986) (próbuję się namówić, skoro kultowy, ale wymoczkowaty Matthew Broderick mnie nie zachęca), ‘Stowarzyszenie umarłych poetów’ (1989) (ten gość ze Stowarzyszenia wcale się nie zastrzelił, tylko poszedł na medycynę i współpracował potem z dr. Housem ;)

Lata 90: ‘Clueless’ (1995), ‘Zakochana złośnica’ (1999) (ekranizacja Szekspira, joł!)  ‘Szkoła uwodzenia’ (1999) (płaczcie, wielbiciele de Laclosa i jego ‘Niebezpiecznych związków’, a rzewnie!)

Lata 00: ‘Dziewczyny z drużyny’ (2000) (nie oglądałam, bo cheerleaderizm uważam za schorzenie sportowe),‘Donnie Darko’ (2001) ( mój absolutny faworyt, o którym pisałam tu), ‘Ghost World’ (2001), ‘Mean Girls/ Wredne dziewczyny’ (2004), ‘Elephant’ (2003)(właściwie jeden film o masakrze w szkole to trochę mało)

Lata obecne: mam zaległości, nie wiem nie znam się, oraz po co miałabym to oglądać, bez tej ciekawości, co mnie czeka w liceum, nieprawdaż... ;) W następnym zestawieniu przyjrzymy się filmom z akcją w domu starców i to uczucie ciekawości może wróci (mehehe)

"Choć raz chciałbym, żeby moje życie było jak film z lat 80"


Jako ex-licealistka, jako córka bardziej PRL-owskich katolików niż liberalnych demokratów, chadzająca swojego czasu w martensach i luźnych swetrach,  bez świadomości, że z włosami można COŚ zrobić a kosmetyki służą do wykreowania na facjacie czarnookiego a zarazem czerwonoustego klauna, oglądałam te filmy z niejakim, refleksyjnym, zacukaniem. Gdzież się podziały niegdysiejsze śniegi? pytam siebie, nie mając jednakowoż na myśli kokainowej kreski na sobotniej imprezie. Gdzie te czasy niewinności, ostrej intelektualnej stymulacji (na czele z nauką matematyki) i pierwszych, niewinnych doświadczeń erotycznych. Gdzie długa przerwa? Ah.

I mimo przyswojenia głupawego Haloweena i jeszcze gorszych Walentynek z kultury hamerykańskiej, nadal, niestetyż, nie wydaje się u nas książek twarzy absolwentów danego rocznika (a poligrafia upada, panie dzieju) ani nie organizuje zjazdów absolwentów (natomiast biznes cateringowy ma się dobrze).

Kapitanie, mój kapitanie! Jeśli nie jesteś na przerwie gdzieś na szkolnych korytarzach Hogwartu, to możemy powspominać stare filmy z akcją dziejącą się w szkole, które oglądaliśmy w szkole jeszcze będąc? Ja najczulej wspominam ognisty monolog Ala Pacino w ‘Zapachu kobiety’ (1992) wygłoszony przed szkolnym audytorium elitarnej szkoły prywatnej (ale Al  ma zawsze dobrze napisanie, ogniste monologi. Podejrzewam nawet, że ma w kontrakcie punkt nakazujący scenarzystom zagryzanie papryczką chilli w trakcie pisania mu monologów ;) Może to ze względu na niepoprawną politycznie niepełnosprawność bohatera, bo w końcu Al nie tak często grywa ślepaki, hm.



Dziękuję za uwagę, a teraz wracajcie do dziatek by odrobić za nich lekcje ;).
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...