W
niedzielę odbywa się u mnie grill dla znajomych – kuchnia taka, na jaką mnie
stać emocjonalnie i nerwowo, czyli prosto i po farmersku - mięso i sałatka. I owoce na deser. Dla harcerek wino, dla skautów piwo a
dla wszystkich potem mojito, tylko że z rumem. Rodzice w miłym geście
zgłaszają chęć pomocy. Tatuś w super miłym acz powodującym (mój) zawał geście
wpada trzy godziny przed imprezą zbudować altankę (!) w związku z czym zamiast pichcić muszę asystować z młotkiem, miarką i wiertarką albowiem rzeczy te raz
przez mnie spuszczone z oczu przemieszczają się w nieznanych kierunkach pędzone
wichrem tatusiowego altzhaimera i trzeba je potem znaleźć, co opóźnia całe
przedsięwzięcie, które w założeniu miało być grillem, a nie remontem.
Ściągnięta na pomoc mamusia przynosi niczym łapówkę ciasto, którego sama nie
jestem u siebie w stanie zrobić, gdyż kuchenka moja (pamiętająca czasy Gierka
lub może tylko okrągłego stołu) nie nosi znamion posiadania takich funkcji jak
możliwość ustawienia temperatury czy termoobiegu. A spróbujcie zrobić ciasto w domu
rodzinnym, w królestwie mamusi, z
mamusią wczepioną w kark jak kleszcz i sączącą do uszu złe zaklęcia (Źle!
Nie tak! więcej mąki! Mniej sody!). To nie na moje nerwy, które dzięki
altankowej działalności tatusia i tak są w strzępach.
Jak
by nie było grill odbywa się, i choć wegetarianie nie cierpią od żywnościowego
nadmiaru, inni przyjeżdżają po obiedzie jak na urlop do Niejadkowa a co
poniektórzy – co osłabiło mnie już zupełnie – z własną bułą i parówkami, uznać
go chyba mogę za nasiadówę udaną.
Wieczorny
telefon rodziców powinien dać mi do myślenia – ale dzięki wysyceniu komórek
rumem – nie następuje w nich najmniejszy
nawet ferment podejrzliwości.
– Czy zostało coś z
jedzenia? – pyta niewinnie tatuś.
– Yyy no tak – odpowiadam. –
Zostało.
W
poniedziałek wracam do domu i widzę na ogródku tatusia ustawiającego krzesła
obok rozgrzanego grilla. Uznaję w związku z tym, że nastąpi rodzinny obiad,
przesunięty z tradycyjnej niedzieli. O święta naiwności! W kolejnym kadrze
widzę parę rodzicielskich sąsiadów, którzy pod karną musztrą tatusia wynoszą z
kuchni to, co jest oraz szatkują to, czego nie było: on (co logiczne ;) ogórki,
a ona pomidory. Ciśnienie
podnosi się i już czuję podmuch nadciągającego cyklonu. I rzeczywiście - w
następnej odsłonie pojawia się reszta
wesołego, emeryckiego korodowdu: są tam sąsiedzi i znajomi i znajomi
znajomych oraz spowinowacone kuzynostwo a liczba ich miljon, a każdy czegoś
chce i trzeba mu to przynieść i podać i do stołu nakryć i przynieść i zanieść i
kto to oczywiście robi? Oczywiście ja.
–
Ach – myślę. – Więc to jest cena za to ciasto.
I
uwijam się jak w ukropie, bo emeryci chwaccy i weseli, czasu mają co prawda w
bród ale możliwości już nie te, żeby samemu tak. Emeryci nie przyprowadzają co
prawda dzieci ale adehadyczne wnuki, i trzeba z nimi pobiegać, postrzelać z procy i z łuku i rozpalić ognisko, co daje chwilę wytchnienia - niestety
tylko do czasu gdy okazuje się, że łatwiej niż cackać się z wrzucaniem do ogniska,
wrzucić ognisko w stos suchej trawy i gałęzi, co rezultuje potrzebą gaszenia
płonącej połowy ogródka. Dzieci o tyleż wdzięczne, co pocieszne, doceniając moją
pełną poświęcenia postawę, zaczynają mnie na swój sposób naśladować – paląc papierosy zrobione z suchej trawy zawiniętej w karton a także próbują mnie
zadziwić - robiąc szpagat w locie z górnego poziomu trzepaka. W związku z czym trzeba je następnie reanimować (a kto
mnie pouczy jak reanimować suspensoria dziewięciolatka? No idea!) Bo kto się
tym oczywiście zajmuje? No przecież nie zajęci karkówką i kaszanką oraz
pozostałymi owocami rent emeryci. Bo to przecież sensu stricto NIE ICH dzieci.
–Ach – myślę. – Więc to jest
cena za altankę.
Ogródek
płonie, tatuś bryluje, mamusi nie widać. Nie napisałam jeszcze, że w ramach
zemsty lub może dla unaocznienia mojego entuzjazmu ubrałam się w bardzo skąpy
top („Prosz – czym chata bogata’), który powoduje, że emeryci męscy w moim
towarzystwie wybauszają gały i drapią się z konsternacją po siwych czaszkach.
– Nie mogłabyś się ubrać
jakoś skromniej ? – pyta zacukany tatuś.
–Ależ ubrana jestem w
najskromniejszy kawałek materiału, jaki udało mi się znaleźć – syczę w
odpowiedzi.
Wkrótce,
jak dostrzegam kątem oka, zaczyna się na mnie zaczajać z aparatem niejaki
emeryt E, który pstrykając zapamiętale wyskakuje z najmniej spodziewanych
zakamarków ogródka, przynajmniej do czasu, gdy się potyka i wpada w mirtowy krzak,
co znacznie ostudza jego zapał. (Przez chwilę wygląda to jednak tak, jakby w
chwili erotycznej desperacji próbował ten mircik obłapić i zmolestować ;)
Jesteśmy
już na etapie deserów i udawania przez dzieci psy (‘Od teraz chodzicie tylko na
czworakach i szczekacie’ – pouczam –‘ Albowiem rozważam możliwość przygarnięcia
psa i muszę zobaczyć jak to wygląda’. O dziwo – łyknęli to ;)) kiedy pojawia się mamusia.
Mamusia
miała wczoraj mały wypadeczek, otóż jak się okazuje potknęła się i zaryła
twarzoczaszką w chodnik, o czym nikt mnie poinformować nie raczył, ‘aby mnie
nie martwić’. Mamusia z rodziny
wielbicieli Małysza, więc kiedy już leciała ręce złożyła oczywiście karnie po
bokach, nie żeby tak niesportowo twarz osłonić czy coś i teraz ma coś zamiast
twarzy. Mamusia bez twarzy wchodzi na scenę ogródkowej imprezy na tle
dymiących zgliszcz ogniska i upiornych odgłosów psiego wycia i powiedzieć, że robi mi się słabo TO MAŁO.
Rozlegają
się oklaski i nawoływania i wyjaśnienia oraz ogólnie kociokwik. I wtedy zaczynam
postrzegać grila z moimi znajomymi nie tyle za imprezę udaną, co raczej nudnawie
poprawną – mimo, iż dysponowałam tą samą powierzchnią, sprzętem a nawet jednym
utykającym gościem-kaleką. Hm.
Dość
powiedzieć, że to, co w założeniu miało być przyrodniczo logicznym odzwierciedleniem
łańcucha pokarmowego – starsi i słabsi
zjadają resztki po młodzieży w kwiecie wieku – całkowicie wymknęło się spod
kontroli jako impreza na cześć ocalałych,
albowiem u mamusi przy pomocy prześwietleń zdiagnozowano życie oraz możliwość
uczestniczenia w tym towarzyskim. Do nocy późnej i możliwe, że
gwiaździstej - gdyby przez kłęby dymu dało się jakieś gwiazdy dojrzeć - towarzysz tatuś rozlewał nalewki a rekonwalescentka
mamusia przeglądała się w mięsno różnorodnej powierzchni grila jak w lustrze
(mniam ;)
Teraz
w całym mieszkaniu zionie ogniskiem i łypie na mnie jakieś 20 brudnych szklanic
i talerzy – więc oczywiście zamiast to ogarnąć...piszem ;)
I odpowiednia piosenka :)
Dziękuję za uwagę.