niedziela, 29 grudnia 2013

Szklanka, telefon, moneta

W okresie świąteczno-noworocznym telefon puchnie od nadmiernej ilości poetycko wyrafinowanych lub przaśnie rymowanych życzeń. Życzeń na które nie można po prostu odpisać Tobie też albo I nawzajem i kij ci w ślip. Więc człowiek się objada układając w głowie mickiewiczowskie frazy w konwencji wyższego wykształcenia i oczytania. Dopóki komórka nie poinformuje że jest zapełniona i nie przyjmuje więcej wiadomości. Jednocześnie pasek informuje że nie przyjmuje więcej karpiowo-makowych potraw, a błyszczące tafty na ciele napinają się niebezpiecznie i popierdują w szwach.
Specjalnie poświęcam dwie świąteczne noce na spanie na niewygodnym tapczanie w salonie (salonie – hahaha, niech będzie, że dużym, o kubaturze  średniego, pokoju). Choinka mryga zawadiacko a pod ręką szklanka z kompotem z suszu, na wypadek gdyby nas suszyło, jak się obudzimy. Cóż za sny mnie nawiedzają! W tych snach jesteśmy dziećmi z niebem na wyciągnięcie ręki, przyszłość jest niewiadomą jak rzut monetą, nie wchodzimy jeszcze do strefy cienia, do umieralni wieku średniego, w tych snach nie zaczyna się nam jeszcze chiński rok węża, co wypełźnie z kieszeni i zje nam emerytury na chwałę państwowego budżetu. Wszystko może się zdarzyć i na pewno nie jest to spuchnięta wątroba i resztki stłuczonej bombki w stopie i nadzieja, że może nie będzie jak w piosence Geppert.
Doprawdyż nie rozumiem ludzi, którzy piją i zażywają skoro wystarczy się objeść i spać na tapczanie, żeby bawić się nie gorzej niż na najnowszej hollywódzkiej produkcji 3d z Sandrą B. lub hobbitem we własnej głowie (minus 20 zeta za bilety).
A potem oczywiście wrócić do reala. Z siatką. Na motyle.

Wchodzimy w Nowy Rok, jak do Narni, pełni optymizmu, choć wokół wali stęchlizną i lawendowym środkiem na mole.
Ale to tylko szafa, panowie i panie.
These days.


....
Post powstał z (obżarstwa oraz) inicjatywy Fidrygałki - i jej zabawy (w pisaniu na akord) o nazwie 'Finka z Kominka.
I nim właśnie żegnam rok 2013.

piątek, 27 grudnia 2013

Świąteczna ortopraksja czyli prezenty, jeszcze więcej prezentów, kolędy i cukrowe dzieci

Wigilia u znajomych. Jak się człowiekowi rodzina kurczy to trzeba się wspomagać obcą pulą genów. A zresztą  jaką tam obcą – znamy się jak łyse konie, jak cwałujące przez epoki stadko marki pony. Już się palę (niczem choinka) do wyciągnięcia wniosków, że im bardziej Boże Narodzenie się laicyzuje, tym bliżej do zaniechania rodzinnych kryteriów w kwestii wigilijnego skisu przystołowego, ale uczynna I. informuje mnie, że wchodzimy na miejsce chorującego małżeństwa D. (drogi Mikołaju, stary capie, przynieś mi proszę cnotę gładkiego wciskania kitu zamiast prawdomówności). Myślę, że gospodyni chodzi też zarazem o prezentację włości po remoncie, a nie można wymyślić lepszej okazji niż zaprawiona zazdrosną zadumą obserwacja nowych mebli kuchennych w użyciu (drogi Mikołaju...eh).
Zawsze chętnie obserwuję te tradycyjnie nerwowe zwyczaje świąteczne innych rodzin.
Tyle przypadków.
Mamy więc małżeństwo, które ze sobą nie rozmawia, bo chyba nie ma już o czym.
Mamy małżeństwo, które ze sobą rozmawia, choć wcale nie chce, najchętniej to nogi by z dupy powyrywało jedno drugiemu.
Mamy zdenerwowaną nastolatkę z zegarkiem przyrośniętym do oka, które pilnuje, by odwieziono jego właścicielkę na drugą Wigilię do drugiego domu (doprawdyż nie wiem gdzie są te wszystkie programy terapeutyczno-edukacyjne, które by takim podwójnym rodzinom mogły uświadomić, że po to mamy 3 dni świąt, żeby się jakoś sensownie dzieckiem PODZIELIĆ).
Mamy singielkę, rozwódkę i wdowę – czym chata bogata tym różnorodności rada.
Mamy ultrapoważnego żonkosia z małżonką w podróży służbowej, dzięki której (małżonce, nie podróży) zaznał małżonek wyższych aspiracji społecznych i ten chaos świąteczny go jedynie irytuje.
Mamy i dzieci. Dzieci są ‘na cukrze’. Dzieci na cukrze = zmęczeni dorośli, bo takie dzieci mają w sobie moc silnika rakietowego, mają w sobie kręcioła, skakacza, krzykacza, chichracza i adehadowca w jednym.
Mamy strachliwego psa, do dyskusji z którym się nie przygotowałam, szczerze muszę przyznać.
Mamy śpiewanie kolęd przy akompaniamencie pianina (profeska, panie!). Niestety kiedy postanawiam zażyć publikę jedynym znanym mi repertuarem czyli eee utworami w rodzaju ‘Żegnaj nam dostojny stary porcie’ wszyscy wychodzą (WTF? A chrześcijańskie miłosierdzie? W końcu jestem gościem, nieprawdaż).
No i mamy prezenty pod choinką.
Następuje uroczysty moment wyciągania tych prezentów. Prezentów jest dużo. To, że prawie wszyscy włożyli pod choinkę prezenty również dla samych siebie, żeby podbić swoje akcje, dodaje tej scenie tylko uroku. Prawie już byłam gotowa smyrgnąć pod świerka swoją kosmetyczkę zawiniętą w serwetkę, aby nie zostać w ostatniej trójce najmniej obdarowanych ;)... To jest najbezcenniejsza nauka wyciągnięta podczas tych świąt – zawsze miej ze sobą prezent dla siebie. You never know.

Zinwentaryzujmy zatem trochę tych prezentów :)























...
A potem wracasz metrem do domu, stajesz w do połowy pustym wagonie obok śpiącego bezdomnego i orientujesz się w końcu, że sterczysz tam sama samiuteńka bo bezdomny bezwzględnie wali moczem. Którego nie czujesz bo przed wyjściem gospodyni spryskała cię swoimi szanelami.
I przypominasz sobie jak to już od połowy listopada po telewizyjnych reklamach rozsnuły się eteryczne kobiety w bieli i złocie, eleganckie i zjawiskowe, obtoczone powiewającymi muślinami, a wszystko tylko po to, byś kupiła i psikła tym, co tam reklamują.
A tu mamy życiowy dowód, ze złe zawsze wygra z dobrym. Bo jedziecie obok siebie w końcu – dziewczyna szanelina i mocznikowy bezdomny, a ludzie się jednak odsuwają przecież a nie przysuwają. A wszyscy z prezentowymi torebusiami i siatkami pełnymi słoików. Jak to w słoicy, nieprawdaż.
...
Najserdeczniej dziękujemy sponsorowi tegorocznych świąt czyli kupnym pierniczkom – gdyby producent tychże dostawał grosika za każdy rekord świata w biegu na 5 metrów do kibelka, to na samej  naszej rodzinie zarobiłby miliony ;).
 ...
Mam nadzieję, że u was równie re-prezenta-cyjnie i malowniczo (minus pierniczki).

I mała porada co zrobić z choinką po świętach [klik] żeby nie było jak w zeszłym roku [klik]
Zinwentaryzować oczywiście! ;)

środa, 25 grudnia 2013

Twory choinkopodobne. Oraz wesołych świąt.

A tu jak się robi choinkę po rosyjsku.



....
No nic, święta rodzinne majom być to nie mam czasu stworzyć najbardziej epickiego posta świątecznego ever. I zabić was inscenizacjami świątecznymi w moim wykonaniu. Zwłaszcza że jesteśmy na półmetku (alejakto, już?)
 Życzę zatem, żeby było jak w Rosji. To jest, tfu, jak w Raju. Wesoło, hojnie. Socziście ;)

I, generalnie, żebyście grzeczni byli i poprawnie mówili [klik]

sobota, 21 grudnia 2013

Mikołaj ma być biały (a choinka zielona)

Było tylko kwestią czasu kiedy tak zwana poprawność polityczna sama z siebie zrobi karykaturę, a tak zwany homo sapiens, nagi i zziębnięty, zedrze z siebie ocieplinę w postaci warstwy skóry i nałoży ją z powrotem na lewą stronę bo mu się zachce kożucha.
Któreż to dzwonki (w zachodnich mediach) zadzwoniły ostatnio u obładowanych sań poprawności politycznej? Ano Mikołajowe.
Tak, chodzi o Mikołaja.
A konkretnie o ideę białego Mikołaja.
Ten Mikołaj zaczyna urągać czarnej społeczności, która czuje, że jego białość narusza podstawy jej tożsamości kulturowej. Społeczności, która chce czarnego Mikołaja.
Seriously?

"Fox News television host Megyn Kelly told viewers on her December 11 broadcast that Jesus and Santa are both white men. "Just because it makes you feel uncomfortable doesn't mean it has to change," Kelly said. "Jesus was a white man, too. It's like we have, he's a historical figure that's a verifiable fact, as is Santa, I just want kids to know that. How do you revise it in the middle of the legacy in the story and change Santa from white to black?"
via: Insisting Jesus Was White Is Bad History and Bad Theology [klik]

Tak, wiemy że swojego czasu (a może nawet i teraz) na terenie Afryki misjowało się pod sztandarem czarnego ukrzyżowanego Jezusa, a więc może i czarnego Mikołaja też. No ale  to było jakby skierowane do ludów pierwotnych, wioskowych, plemiennych, które musiały dostać jakiś kolorystyczny znacznik do identyfikacji.
A mnie tymczasem chodzi o wykształcone czarne społeczności w Hameryce, które najwyraźniej nie zaszły obywatelsko i ekonomicznie tak daleko po to, żeby jakiś białas wpychał się im w grudniu przez komin (zaraz, zaraz, przez komin? No to chyba sprawa załatwiona, right? ;)
Nikt ich zresztą nie rozlicza, kto się im tam lokalnie za Mikołajów przebiera, rasowo Mikołaj nie jest w niczyjej franczyzie, jest natomiast, jakby, białą postacią historyczną. Nie mniej ta białość razi i zniesmacza.

Jestem ciekawa, kiedy przestanie być poprawnym politycznie nazywanie Afroamerykanina Afroamerykaninem. Kiedy przedrostek afro się wyda nieodpowiedni i obrazoburczy, bo kto chciałby być kojarzony z czymś takim:
Daję 10 lat na wybrzmienie w poprawności politycznej tej nazwy.
....
A teraz czas na Santa Brandbook, gdzie znajdziemy pouczające przykłady wykresów i diagramów oraz przejawów profesjonalizmu z mikołajowej branżuni ;) 


Kwestię jaką karnację i na ile wschodnią aparycję miał Jezus rozstrzygnijmy we własnych sumieniach, nieprawdaż ;) 

Żegnam się miłym akcentem 



























poniedziałek, 16 grudnia 2013

Blogowigilia czyli o świątecznym spędzie blogerów w Wawie. Fotorelacja i narracja.

Wszystko było jak należy: dużo miejsca, smaczne strawy, ciecze astralne nie będące kawą oraz kawa również na szczęście też. Blogerki były piękne a blogerzy szarmanccy. Oraz a także na odwrót. Okutana na cebulę z niekłamanym podziwem patrzyłam jak rozebrane do sukienek na ramiączkach blogerki dygotały niczym posiadaczki choroby Parkinsona na mroźnym, grudniowym powietrzu, paląc papierosy. No ale nie po to się jedna z drugą tak wyszykowała, żeby to zakrywać przed oczami blogowej konkurencji jakim puchowym ortalionem, nieprawdaż. 

Blogerki miały (w dowolnej kolejności): krwistoczerwone usta, ćwieki, kaskady lśniących włosów, stylowe sukienki, fantazyjne czapki, stosownie intrygujące hasła na T-shirtach, złote buty, szalone manikury. A blogerzy mieli całą resztę. Tyle w skrócie.
A teraz foty.

Specjaliści od wyszukanych outfitów prezentowali przeciwstawne krańce amplitudy stylu ...
(dlatego relacja postuje się z dwudniowym poślizgiem - musiałam zabłysnąć tym zdaniem, hyhy)
Najbardziej podobały mi się oczywiście czujnie dobrane do profilu imprezy swetry świąteczne.
Normalnie popierałam przyprowadzanie na imprezy dużo młodszych od nas, a nawet szokująco nieletnich, młodzieńców, poniżej jednak mamy przykład parentingowej mamy z synem.

Szkoda tylko że na sali głównej było tak ciemno, żeby aby kogoś zapoznać należało mu zrobić, a następnie obejrzeć, zdjęcie z fleszem, ażeby wiedzieć do kogo się w ogóle mówi. Ponadto można było ponakładać sobie na talerz pierniczków w przekonaniu, że to minipaszteciki, heh ;)

Byli blogerzy parentingowi, blogerzy kulinarni, blogerzy (jak ja) typu mydło&powidło, co się teraz szumnie zwie lajfstajlem, blogerzy marketingowi, blogerzy od kotów oraz blogowi celebryci. Oraz trochę piarowców, o czym za chwilę. 

Jedzenie był tak zabójcze, że aż potrafiło orgiastycznie zdeformować fejsa ;)
Szafiarki kusiły czym chata bogata a plecy gołe.
Rozmowy zaczynały się od przedstawienia się z imienia oraz obowiązkowego pytania:
- Skąd jesteś?
Na co niektórzy reagowali podając nazwę bloga a inni miasto pochodzenia (na co byłam przygotowana – ha).
I tutaj muszę dodać, że w takich, głośnych i tłumnych okolicznościach najlepiej sprawdzają się krótkie i chwytliwe nazwy jak Mamabloguje (parentingowy), Kasiapiecze (kulinaria), Lusiciecze (tematyka kobieca ;).
Niestety nazwa In-wen-ta-ry-za-cja-kro-to-chwil nie jest taką nawą i rozmówcy mi często gdzieś w okolicach recytowania 5 sylaby zaczynami ziewać, co i tak nie było reakcją najgorszą, bo niektórzy pytali np:
- Co to jest krotochwil?
No i tłumacz teraz, panie, jak sam nie wiesz, heh ;)
Z piarowcami był pewien kłopot. Osoby bloga nie posiadające mówiły iż bloga nie posiadają - odbierało się takim wówczas darmowego drinka i strawę i sprawa była załatwiona ;). Ale piarowcy wili się jak piskorze na rozgrzanej patelni, jakby byli ponad te niepoważne w sieci czasutracenie jakim jest blogowanie. Paląc papierosa byłam świadkiem jak bezpośrednia blogerka parentingowa, robiąc to, co na takiej imprezie rozbić należało, czyli pytając o blogowe namiary, pociła się strasznie, starając się wyciągnąć z takiego jednego piarowca cokolwiek udającego składową pogawędki. Przypominało to próbę wpełźnięcia na krę w czasie sztormowej burzy fochów – impossible. Ponoć każdy wypalony papieros skraca nam o 10 minut życie, a tu trzeba było tracić jeszcze dodatkowe 5 minut wieczoru na te całkowicie zbędne ambarasy. Drodzy piarowcy! Ja rozumiem, że macie poważną pracę w której skład wchodzi bywanie na takich niepoważnych imprezach, no ale trochę dystansu by się przydało, ju noł?
[UPDATE: Okazało się, że chodziło jednak o fochy nie rozpoznanych w trakcie eventu sławnych blogerów, co czyni owe sytuacje kuriozalnie dla mnie niezrozumiałymi. Ąę?]
Reszta na szczęście była otwarta i skłonna do pogawędek a nawet dysput.
 
Dowiedziałam się np od blogerki kulinarnej, że jest ok 7 tysięcy blogów kulinarnych. A od parentingowej, że jest około miliona blogów parentingowych, co jawi mi się dziwnym nieco, ponieważ jeść w końcu musimy wszyscy, nawet 3 razy dziennie, a rozmnażać się to już niekoniecznie przecież, zwłaszcza, że panuje demo niż.

Zastanawia mnie też jeszcze jedna sprawa. Brak tradycji przedstawiania sobie ludzi. Zwyczaj wymarły jak dinozaury, jak dygnięcia i ukłony. Jeśli spotykam znajomą blogerkę stojącą z jakąś blogerką mi nieznaną, to mogę postawić roczne dochody i dorzucić nerkę, że ta moja znajoma nas sobie nie przedstawi. No way. Bo i po co na co? Wszystko trzeba samemu, do asertywnych (i piarowców :) świat należy. Podstawiasz nogę, wyciągasz grabę i ordynujesz uśmiech na fejsie, w przeciwnym razie będziesz się czuł jak na pararodzinnej imprezie po latach – niby coś dzwoni, ale gdzie?

Nie uważam, że jeśli jakaś tradycja zanika, to znaczy, że jej użyteczność zweryfikował czas. Myślę, że takie zaniki zweryfikował raczej kryzys gospodarczy – poszerzanie grupy wzajemnej adoracji, czy to blogerskiej czy innej, jest możliwe, gdy na rynku jest więcej miejsca. Tymczasem u nas miejsca są dawno obsadzone a takie imprezy bardziej sprzyjają utwardzaniu już zadzierzgniętych znajomości niż poczynianiu nowych – no bo gdzie, nie w tej ciemnicy chyba? Bez interaktywnych zabaw rodem z weselisk więcej się nie da.
Co za szczęście, że piszę to z perspektywy wesołego mikrobloga bez pretensji do piniążków :)
I nie krytykuję, skądże znowu, było bardzo sympatycznie, po prostu wdrażam się w tryb blogowych spotkań w realu. Zwłaszcza takich z koncertowo koncertową oprawą muzyczną.

Sesje łazienkowe w damskim klo powodowały zatory, i trzeba mi było iść korzystać z męskiego wucetu, co zaowocowało spostrzeżeniami, iż blogerzy są dobrze wyposażeni (co za ulga! ;)
Blogerzy pozowali chętnie i bez skrępowania szczerzyli się w obiektyw. Na wypadek jednak gdyby ktoś miał (jak ja) jakieś ąę co do upubliczniania swojego wizerunku, zdjęć nie podpisuję.
Kto wie, ten wie.
Kto nie wie, niech przyjedzie następnym razem.

I prośba do organizatorów, żeby znaleźli jakiegoś sponsora od antybiotyków, bo głowę daję, że połowa pięknych pań dygotek wróciła z imprezy z zapaleniem płuc.
A propos płuc - pod koniec imprezy papierosy schodziły ponoć za 10 lajków ;)

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Przypadek kuzynki z dzieckiem oraz o nadawaniu dzieciom dennych imion

Jadę sobie po dzielnicy na rowerze, we włosach wiatr. I nagle wpadam na mamusię. Cóż mateczka moja robi w okolicach? Ano załatwić coś musiała, taszczy jakieś siaty bidulka, to proponuję, że podwiozę je w moim stylowym rowerowym koszyczku, co zresztą jest propozycją pozornie tylko dla mamusi obiecującą, bo choć bez siat, to musi znaczniej tym swoim truchcikiem przyspieszyć, bo ja przecież jako rowerzystka godność swoją mam i z roweru nie zsiędę. Nie raz mamusię namawiałam na spacery zdrowotne, trekingi (kijki już zakupione), ale mamusia raczej statyczna jest, sport ma w poważaniu, więc proszę, naści, wygenerujemy przy okazji trochę ruchu.
I tak sobie idziemo-jedziemy, zmrok zapada. A za nami idzie ktoś, ktoś lezie, ktoś nas śledzi, czuję to wyraźnie. Choć mamusia strasznie dyszy próbując nadążyć za moim rowerem. Dyszy mamusia, zmrok zapada, paranoja narasta. W końcu się odwracam.
Okazuje się, że to moja kuzynka z dzieckiem. Która nie była pewna czy to my. Więc postanowiła za nami iść by sprawdzić, czy to my. Ja tam nie wiem – jak się od tyłu nie wie, czy to ktoś, kogo znamy, to się go ogląda od przodu, a nie wlecze jak rzep przyczepiony do ogona przez odległość dwóch przystanków. No ale co ja tam wiem. Kuzynka idzie z dzieckiem w wózku. Jest to jednak dziecko jakieś nowe, inne niż dotychczas, jednym słowem lepszy model. Pamiętam, że kuzynka miała dziecko siedmioletnie a takie dziecko na pewno nie zmieściłoby się w takim wózku. Zobaczmy więc ten nowy nabytek, mówię i nachylam się nad wózkiem. Kuzynka ochoczo odkrywa kołdrę i śpiwory lub kołderki i śpiworki – jeśli ktoś woli. Ukazuje się kawałek miękkiego i słodkiego różowego ciałka w otoczeniu smoczusiów i maskoteczek (notatka techniczna: wstawić zdjęcie misia, serduszek i jednorożca). Oraz jednocześnie ukazuje się pomarszczony jak kawał namoczonej kapusty obślizgły noworód (notatka techniczna: wstawić zdjęcie... sama nie wiem...;). Jest mi kompletnie wszystko jedno która wersja ponieważ do dziecka kuzynkowego mam stosunek jednoznacznie obojętny. Na wszelki jednak wypadek mówię:
- Och, och, kici kici, ach ach.


















Bo tak wypada. Bo zauważyłam, że wszystkie kobiety tak reagują na dzieci w wózkach wózeczkach. Bo nauczyłam się, że lepiej nie być jedyną kobietą, która ma minę jakby właśnie jej kamień nerkowy opuszczał moczowód. Asymilacja. Chociaż wiadomo, że jedyne dzieci, które mają szansę nam się szczerze podobać to nasza własne. Własne geny. Czy w dzisiejszych czasach można by powodowanym będąc wiarą w imperatyw powyższych nazwać dziecko Gen? czy to li tylko może być skrót od Genowefy i Eugeniusza?

Moje zainteresowanie przyciąga dopiero kwestia imienia. Mamy XXI w. i tendencję do anglosasowania się, a tymczasem imię kuzynkowego dziecia jest nieco passe i mógłby je nosić działacz polityczny lub prezes klubu gospodyń wiejskich, jest to imię z innej epoki, patetyczne, nie da się go zdrobnić bez podejrzenia o wiejską konsolidację, do której nie mam nic na przeciwko, sama bym wolała żyć na wsi, o ile mogłabym tam nie spotykać komarów za to samych Antków, Franków, Jasiów i Ignasiów. To imię jest denne. Zostało wybrane tak, żeby się dobrze komponowało z nazwiskiem. Żadnego sz na końcu imienia i cz na początku nazwiska, żeby, wiadomo, na konferencjach w Stanach za lat 30 żaden z zagranicznych kontrahentów anglosaskiego jęzora sobie nie połamał. Teraz to dziecko już mi się w ogóle nie podoba, fuj.

No więc zrobimy pogadankę o imionach w kulturze.
Skąd pochodzi twoje imię?


A teraz trochę o postrzeganiu imion oraz o imionach, które 'zdaniem eksperta budzą zdecydowanie pozytywne skojarzenia i mogą zwiększyć szanse dziecka na powodzenia w życiu':
"Jeśli chcemy, żeby imię naszej córki kojarzyło się z rzetelnością, to warto nazwać ją Bożenka. Istnieją duże szanse na to, że w przyszłości zostanie księgową. Imiona dobre dla przyszłych pielęgniarek to: Hania, Maria (Marysia?) albo Bogumiła (w wersji ocieplonej - Bogusia), ponieważ kojarzą się z życzliwością i ciepłem. Do imienia Henio przykleił się za to zawód hydraulika, a do Kazia kierowca! Jak wynika z badań, Polacy mają dokładne wyobrażenie osoby na podstawie samego jej imienia np. Anita, Karina, Zbigniew i Alfons uważani są za nadpobudliwych. Za dynamicznych uchodzą: Karolina, Sandra, Karina, Artur i Gerard, a sumiennych Klara, Zofia i Franciszek. Najgorzej na rozmowach kwalifikacyjnych mają Danuta, Mariola, Stanisława, Bogdan i Zenon - w oczach Polaków uchodzą za mało inteligentnych."
źródło: 'Imiona stygmatyzują - Nikola i Dżastin skazani na niepowodzenia w życiu?' 




A tu materiał min o najdziwniejszych imionach dzieci gwiazd czyli Ocean, Sonet, Prawda, Jesień, Jabłko, Puma i Mars. Czyli jednak może być gorzej, ha. 
źródło: 'Tu rządzi Marysia! Nowa obsesja na punkcie imienia dziecka' 


UPDATE:
Jeszcze sobie przypomniałam o pewnej liście 100 most popular baby names of 2013
(Jakby się komuś nie chciało, co całkowicie zrozumiałe, zaglądać, to zdradzę, że zwycięzcami są Sophia, Emma i Olivia oraz Jackson, Aiden i Liam.

piątek, 6 grudnia 2013

Generator obciachowych swetrów czyli zaplanujmy w co się ubrać na święta

6 gru. Już czas. Zacząć dziergać obciachowe swetry świąteczne.
Swoją drogą czemu ta moda, w przeciwieństwie do halloweenoowej, się u nas nie przyjęła?
Poćwiczyć można tu, na Sweater Generator [klik] 
A zanim zinwentaryzujemy kilka niezwykłych okazów, wspominając bardziej gustowną zeszłoroczną kolekcję wełnianą,  przyjrzymy się co też wymyślił w temacie pewien ex pracownik NASA.

"Mark Rober opuścił NASA, żeby spróbować swoich sił w branży odzieżowej. W nowej firmie od początku starał się jednak zaszczepić kulturę innowacyjności wyniesioną z amerykańskiej agencji kosmicznej. Specjalnością Digital Dudz są okolicznościowe ubrania z animowanymi elementami. Każde z nich ma specjalną dziurawą kieszonkę, do której można schować smartfona. Po uruchomieniu aplikacji Digital Dudz, jego ekran zamienia się w ruchomą część wdzianka. Teraz firma wypuściła na rynek nową generację obciachowych swetrów, które mogą stać się hitem tegorocznych świąt. W kolekcji m.in. wzory z rozpalonym kominkiem, padającym śniegiem i dyskretnym Św. Mikołajem. Swetry można zamówić tutaj". (źródło [tu])
No to teraz tegoroczna kolekcja zimowa. Aby święta bolały jeszcze bardziej:

























To tyle jeśli chodzi o zostanie profesjonalnym blogiem lajfstajlowo-szafiarskim, tak?
Oraz. 
To tyle jeśli chodzi o to co stworzyła RASA LUDZKA.
(amerykańska postindiańska rasa ludzka, dodajmy)

Post ten dedykuję mojemu ulubionemu sfetru zeszłorocznemu, który w nieznanych mi bliżej okolicznościach trafił do piwnicy, gdzie zjadły do mole. A następnie, w histerycznie nieuzasadnionej próbie ratowania truchła, został wywieszony na dworze, gdzie popieściła go zębiskami i pazurami kuna.
I wygląda teraz naprawdę grandżowo. Ale jeśli w powstałe otwory zaaplikuję misie, bombki oraz swoją ledwo żywą Nokię to będzie w sam raz na święta, ha.

wtorek, 3 grudnia 2013

Czy wiesz gdzie jesteś? Czyli o błogosławieństwach ignorancji geograficznej.

Oto przez fejsbuki wszelakie przelatuje raz na jakiś czas śmiesznota na temat ignorancji takiej lub siakiej – tym razem geograficznej. Jak Brytowie widzą stany w Stanach i jak Amerykańczycy interpretują Eurotwór w podziałce na poszczególne jednostki krajowe.
Oczywiście nie jest najlepiej a nawet jest bardzo źle.
więcej tu Americans place european countries on the map

Mnie jednak wzruszają te zapiski w rodzaju ‘Tak mi przykro!’, ‘Nienawidzę siebie...’ oraz refleksyjne ‘Chodziłem do koledżu, dostałem swój dyplom. LOL’.
 Bardzo to cenny podejście w czasach gdy z ignorancji jest się w najgorszym przypadku dumnym a w najlepszym występuje się z tego powodu w telewizji.
 Być może niektórzy pamiętają taką smutną scenę z filmu/książki o sławetnej dziennikarce telewizyjnej Bridget Jones, która nie wiedziała, gdzie są i z kim graniczą Niemcy. Cóż. Nie tylko u nich mają takie problemy.
Tymczasem nadal nosimy w sobie wizję narodu na tle tego hamerykańskiego wykształconego nieco lepiej. Ale konfrontacja z rzeczywistością może być bolesna.

Kilka sezonów temu będąc zagranico spotkałam grupkę uroczych młodzieńców w kwiecie wieku, więc, co oczywiste, zagadałam. Zapytałam w końcu skąd pochodzą, na co jeden z nich w odpowiedzi wyprężył zachęcająco pierś spowitą T-shirtem z jakąś flagą. Wyraz mojej twarzy był widać znaczący, bo młodzieniec powiedział:
- Nie masz pojęcia skąd jesteśmy, prawda?
To była flaga Luksemburga.
Moje tłumaczenie, że nie zwracam uwagi na tak MAŁE rzeczy nie pomogło zawiązkom tej przyjaźni ;).
No ale flaga to flaga, układ pasków wiosny nie czyni, jak się chce wiedzieć, gdzie się jedzie. Np do jakiegoś polskiego miasta na początek. O czym za chwilę.














 


Najgorzej jest gdy spotkamy w życiu kogoś z takiego np Ełku. Na pytanie skąd pochodzisz i odpowiedź, że z Ełku NALEŻY natychmiast zmienić temat, w przeciwnym razie czekają nas tortury.
- A w jakim to województwie? – zapytałam kiedyś nieopatrznie, nie tyle zawstydzona własną ignorancją geograficzną, ile żądna jej uzupełnienia.
No i się zaczęło.
-  Ooo, nie wiesz?
-  No to zgadnij!
- No dobra, podpowiem: mamy tam taki baaardzo sławny most (górę/ pomnik papieża/ zabójczą matkę okupującą media/ whatever).
I już na początku takiej znajomości wiem, że nigdy nie odwiedzę Ełku, bo nie lubię jego sadystycznych mieszkańców ;).

A za to lubię konkrety w połączeniu z brakiem kompleksów i brakiem protekcjonalnego podejścia do MOJEJ niewiedzy.
- Skąd jesteś?
- Ze wsi pod Sanokiem.
- A gdzie jest Sanok?
- To wieś niedaleko Rzeszowa.
- A gdzie jest Rzeszów? Chociaż nie, czekaj, wiem, gdzie jest Rzeszów.
1 do 0 dla bezpretensjonalnego mieszkańca wsi po Sanokiem.
Bycie z Warszawy jest takie nuuudne. Wszyscy wiedzą gdzie jest Warszawa i nie można się poznęcać ;)
....
A teraz test, nasz, polski, swojski. Co tam Europa, trza zacząć od własnego podwórka.
Ile z 50 polskich miast i ile województw z całą geograficzną pewnością umiejscowiłbyś na mapie?
 
Oczywiście to tylko taka czujka, chyba że komuś rzeczywiście chciałoby się liczyć i mnie pocieszyć lub zniszczyć, w zależności od wyniku ;)
Jeśli bowiem o mnie chodzi, to okazuje się, że gdyby jakiś technologiczny kataklizm wykończył elektronikę i środki transportu a gwałtowna burza pozmiatała wszystkie tablice informacyjne z autostrad, to mogłabym tylko siąść i płakać, bo nie odnalazłabym rozproszonej po kraju rodziny i znajomych. Mój wynik oscyluje w granicach ‘I’m so sorry’. Bolesna świadomość.
I nie pocieszają mnie wcale znajomi w tych, no, Luksemburgach ;)

(By the way – zauważyliście, że na tych mapach Europy Polska trochę jakby zmieniła kształt, zdziadziała formalnie? Nie wiadomo, może to pod rządami Donalda tak? ;)

A tu rozwiązanie w formie konfrontacji z tzw fucktycznym stanem wiedzy ;)
 

sobota, 30 listopada 2013

Jeden, dwa, dwie trzecie, cztery, czterdzieści pięć i pięć czyli Literatura numeryczna

Jeden dzień Iwana Denisowicza’ Aleksander Sołżenicyn
„Szuchow popatrzył z nadzieją na mlecznobiała rurkę - gdyby pokazała czterdzieści jeden, nie pogoniliby do pracy. Ale dzisiaj na pewno nie dociągnęło do czterdziestu.”
Pozycja dla tych, którzy obowiązkowo w okresie zimowych muszą pisać afirmacje w rodzaju ‘znowu to białe gówno’. Opowieść o ludziach dla których przez całe dekady jedyną perspektywą był śnieg, zapluskwione prycze w barakach, zupy z pokrzyw i najdelikatniejsz a czułych - władza sowiecka. A jednak jest to opowieść nie tylko przygnębiająca  ale i szalenie ciekawa: każda chwila, jak pobudka, śniadanie, wymarsz do pracy, odwiedziny w izbie chorych, wręczanie dyspozytorom łapówek ze słoniny czy zwykłe palenie papierosa z samosiejki urasta do rangi kamienia milowego, którym wybrukowana jest ścieżka przetrwania zesłanych w mroźne objęcia  tajgi.
„Wszyscy z głowami wciśniętymi w ramiona, zapatuleni w buszłaty, zimno im nie tyle od mrozu, co od myśli, że przez cały dzień oprócz mrozu nic ich nie czeka.”
Ponieważ termometr nie osiąga minus 41 stopni, czytelnika czeka jednak dość sporo wrażeń, oprócz mrozu. 

‘Rzeka dwóch serc’ Ernest Hemingway
Ach, stary dobry Hemingway, którego czytaliśmy w szkołach, w czasach młodości, a potem?
Ci pionierzy, którzy zawsze patrzali a nie patrzyli i cebule krajali a nie kroili (swoją drogą – co by tacy zrobili z tak popularnym dzisiej wyłancznikiem? ;). Surowe pejzaże wypalonych równin, których opisy czytamy na pożółkłych ze starości stronach, pełne aromatu sosnowe lasy o których czytamy z tchnących stęchlizną, zmurszałych kartek (Biblioteka Szkolna,  1967 r.). Łowienie srebrnoszarych pstrągów, rąbanie sosnowych szczap, rozbijanie obozów z tkaną moskitierą, picie wody z rwącej rzeki przy pomocy kapelusza. To jest coś. Po przeżuciu twardniejącego literacko w naprawdę męską literaturę.
I, och, żeby blogerki kulinarne pisały czasem tak jak Ernest:
 „Oparł o pień sosny butelkę pełną podskakujących owadów. Szybko zalał wodą kubek mąki hreczanej. Do garnka wsypał garść kawy, wyłowił z puszki kawałek tłuszczu i rzucił go na gorącą patelnię. Następnie wylał ostrożnie hreczaną papkę na dymiącą patelnię, na której rozpłynęła się niczym lawa, a tłuszcz bryznął gwałtownie. Ciasto zaczęło twardnieć po brzegach, potem przyrumieniło się i nabrało kruchości.
(...)
Nick wiedział, że jedzenie jest za gorące. Spojrzał na ogień potem na namiot; nie miał zamiaru popsuć wszystkiego parząc sobie język. Przez całe lata nie doceniał smaku przysmażanych bananów, bo nigdy nie mógł się doczekać, żeby wystygły. Język miał ogromnie wrażliwy.”
2/3 sukcesu’ Joanna Chmielewska
Przeurocza opowiastka, na poły kryminalna, w której małoletnie rodzeństwo, Pawełek i Janeczka, zespół w zespół z psem Chabrem, rozwiązują zagadkę filatelistyczną. Urocza historia z czasów, gdy ludzie: zbierali znaczki, nie mieli telefonów, byli dobrze wychowani i uczynni (oczywiście oprócz schwartzcharakterów), a na poczcie były gigantyczne kolejki (a, zaraz, to całkiem tak jak teraz, hm). Czyta się szybko i przyjemnie a miejscami nie da rady się nie zaśmiać.
„- Jeśli jest coś podejrzanego, to chcemy to zbadać – oburzyła się Janeczka. – Możliwe, że wykryjemy jakąś tajemnicę i będzie z tego pożytek. Ze wszystkich naszych odkryć zawsze jest pożytek i bardzo dobrze wiesz, że nam na to pozwalają!
- Wasi rodzice... – zaczął dziadek dość gwałtownie.
- Nie będziesz przecież szkalował rodziców w obliczu ich własnych dzieci! – przerwał Pawełek ze zgorszeniem i naganą. – To jest niepedagogiczne.
Dziadka omal nie zatchnęło. Zreflektował się.”
Bardzo miła pozycja o dedukcji w czasach PRL-u. Bądźmy szczerzy - CSI pięt Janeczki i jej pomagiera Pawełka, niegodna całować ;).








 



Cztery róże dla Lucienne’ Roland Topor
„Mamusiu – powiedział mały Serge budzą csię – dzisiaj w nocy przyszedł jakiś pan i zrobił siusiu na moje łóżko.” (Alibi dziecka)
Topor. Francuski odpowiednik Mrożka. Pisarz i rysownik, którego nie może nie znać każden jeden wielbiciel Monthy Pythona. Enfant terrible topornie poważnej literatury. Aaabsurdalny. Zzzawadiacki. ‘Cztery róże dla Lucienne’ to dawka stosownie zabawnych opowiastek i opowiadań. Postaci jak ze snu po ciężkostrawnej kolacji. Kanapka z szynką, serem, dżemem i nutellą ;)
 „Mały Henio, przyczajony za fotelem w bawialni, czekał z bijącym sercem, Była za trzy dwunasta. Niedługo będzie mógł zaskoczyć Świętego Mikołaja i wydrzeć mu, prośbą i błaganiem, wagon pocztowy do elektrycznej kolejki.
(...)
Henio był zbity z tropu. Nie tak wyobrażał sobie Świętego Mikołaja. Ten był młody i dość zmanierowany.
- Usiądź mi na kolanach... Dam ci cukielecka.
Henio usłuchał skwapliwie. Cukierki okazały się pyszne a pieszczoty, które im towarzyszyły, były słodkie, bardzo słodkie...” (Opowieść wigilijna)
Dodam tylko, że tacie Henia powiodło się nieco yyy gorzej. 

45 pomysłów na powieść’ Krzysztof Varga
To była moja pierwsza powieść tego autora. Nie zniechęcała mnie jeszcze wtedy (tak jak teraz) olbrzymia fizis jakiegokolwiek autora rozpychająca okładkę własnej książki (tak, tak, drogi blogerze Kominku ;) Co tu mamy? Scenki z życia. Pocztówki z miast. Zabytkowe mosty, słoneczne ulice, galerie sztuki, żółte autobusy, puste pociągi, zakurzone antykwariaty, wydeptane alejki. Z głośników sączy się jazz albo radiowe wiadomości. Oko czujnego obserwatora tańczy w objęciach z rozedrganym ciągiem myśli.
Chętnie wraca się do takiego kompendium codzienności zawieszonej w czasie. Bardziej niż do pędzącej akcji, do zdarzeń wybuchających jak fajerwerki. Niczym groszek z całej, opisanej tu, różnokolorowej sałatki dni można wybierać elokwencję poszczególnych spostrzeżeń.
„Wciąż zagrażają nam alkohole, nieświeże produkty spożywcze, zażywane bez umiaru paraleki, dekadenckie wiersze i powieści postmodernistyczne, pewni swego mitomani, nadlatujące z obcych planet kosmiczne nimfomanki, oszalali nagle na punkcie religijnym sąsiedzi. (...) Atakują budziki telefonów, napadowe bóle głowy i brzucha, niedowład wszystkich kończyn, nowe płyty lirycznych piosenkarzy, tłumne tańce na rocznicowych przyjęciach.” („Pretty vacant” Sex Pistols)
Że tak sparafrazuję Ernesta powyżej - wargi mam ogromnie wrażliwe, ju noł? ;)


 










Piąte dziecko’ Doris Lessing
Nie jest dobrze w rodzinie wielodzietnej, gdzie po czworgu dzieciach słodkich i udanych zdarza się genetyczny zbuk, potworny Ben. No i co tu robić, panie dzieju? David i Harriet, do tej pory udane małżeństwo i szczęśliwi rodzice, reagują na problem odmiennie: postanawiają oddać potworne dziecko do zakładu, z którego jednak szybko zabiera go, targana wyrzutami sumienia, matka. Na pohybel reszty rodziny.
Oczywiście opowieść pełna jest opisów większej złożoności zachowań, nie aż tak dużej jednak, byśmy nie kibicowali wyekspediowaniu Bena z rodziny w kosmos. Plus takie życiowe smaczki – że jak masz duży dom, do którego w lecie zwalają się spokrewnieni letnicy, to nigdy przenigdy nie będą się wystarczająco dokładać do zużycia surowców, za to zawsze przezawsze będą chcieli być obsługiwani jak książęta ;) Co jest zresztą mało istotne, bo najistotniejszy jest Ben. Straszliwy, sadystyczny niedorozwój emocjonalny, którego zachowanie nie jest bynajmniej plamą na koszuli tylko podkoszulkiem w strzępach. Ale jednak: dziecko.

 









........
Książki przeczytane  ramach listopadowego wyzwania 'Trójka e-pik' u Sardegny (kategorie: książka z liczbą w tytule oraz kategoria Literackie Zaduszki - książki pisarzy, którzy odeszli w tym roku).

Przyznaję, że sama sprawiłam sobie kłopot postanawiając wyszukać wszystkie potrzebne pozycje 1-10 (taak -ambicja pada gdzieś w połowie drogi ;) we własnej/rodzinnej biblioteczce. Oraz obarczając je stronniczym warunkiem małej objętości ;). 
Było miło więc polecam take numerologie ;)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...