niedziela, 30 czerwca 2013

Jak wyglądasz przed swoim monitorem? Oraz o operatorze telekomunikacyjnym na O., udającym owoc egzotyczny

Nieświeży owoc, dodajmy. Ten oto operator na O. zadzwonił do mnie na moją oldskulową, pripejdową komórkę z propozycją nabycia za złotówkę nowego (dla ścisłości - zupełnie mi niepotrzebnego) aparatu, jeśli tylko zdeklaruję się na 48 miesięcznych doładowań za bodajże 25zł. Co czyniłoby nasz związek czteroletnim. Niech no się zastanowię, bo to może interes życia jest! ;)

Następnie operator O. odciął mi na początku zeszłego weekendu internet. Właśnie byłam zalogowana na moim bankowym koncie, kiedy internet zamrygał i zdechł. Przez telefon (o dziwo działający) operator O. poinformował mnie, iż jest sobota, po której niechybnie nastąpi niedziela, problem zaniku zaś może być rozwiązany w najbliższym dniu roboczym, za który powszechnie uznaje się poniedziałek.
- Poza tym jest burza!  – poinformował mnie operator O. ustami swojego pracownika.
No wiadomo – burza jest, w kościach łamie, interneta nie będzie. XXI wiek, w toku przygotowania do misji na Marsa, gdzie być może poinformują osadników, że „burza jest więc tlenu nie będzie do poniedziałku”. No ale co ja tam wiem.
Tymczasem w poniedziałek operator na O. mi zaimponował nielicho, bo najwyraźniej jego tydzień roboczy nie zaczyna się w poniedziałek rano, ani nawet w południe ani po południu tylko pod wieczór. Maniana, panie. Trzy dni od rozpoczęcia zakończyłam więc bankową operację przelewu środków.
Ale i tak widzę w szeregach operatora telekomunikacyjnego O. pewien postęp. Przez ostatnich pięć lat pracownicy O. zawzięcie i z uporem maniaka dzwonili na stacjonarny i próbowali porozmawiać o zmianie taryfy (na droższą rzecz jasna) z moim nieżyjącym dziadkiem. Co i raz odbywałam pogawędki typu:
- Chciałabym porozmawiać o nowych planach taryfowych z panem X.
- To niestety niemożliwe – odpowiadałam. - Ale może pani porozmawiać ze mną. 
- Nie będzie mi pani mówić z kim mam rozmawiać! Natychmiast proszę do telefonu poprosić pana X!
- Niestety nie mogę prosić do telefonu pana X
- W takim razie zadzwonię później. Żeby porozmawiać z panem X!
I tak przez pięć lat.
A wystarczyło zapytać ‘Dlaczego nie można porozmawiać z panem X?’- ‘Bo umarł, oto dlaczego, proszę dzwonić na niebiańską zamiejscową’ – brzmiałaby odpowiedź.
Ostatnio jednak chyba odbyły się w O. jakieś szkolenia w zakresie niemożności rozmów z nieboszczykami bo gdy znowu zadzwonił pracownik ze swoim tradycyjnym ‘Chciałabym porozmawiać o zmianie taryfy z panem X.’ a ja, tradycyjnie, odpowiedziałam, że ‘to niemożliwe’, to usłyszałam optymistyczne:
- W takim razie porozmawiam z panią!
Rozmowa się nie odbyła bo się zakrztusiłam z wrażenia i zaczęłam kaszleć.
Nie można tak brutalnie traktować stałych klientów, ni z gruszki ni z pietruszki awansując ich po pięciu latach bez uprzedzenia na decydentów!
Ani odcinać od interneta na trzy calutkie dni.
Bo mnie to oduzależniło i tera mi się w ogóle nie chce siedzieć w internetach i blogować, guys.
Ponieważ uznałam, że nie chcę skończyć tak:




A może trzeba było po prostu ruszyć zadek i poszukać jakiegoś opatrznościowego wifififi?

środa, 26 czerwca 2013

Co to jest kultura i sztuka? Kultura to iść na przedstawienie. A sztuka to wysiedzieć do końca ;)


Muszę przyznać, że z wiekiem coraz mi trudniej wysiedzieć to kulturalne jajo na różnych koncertach i przedstawieniach. Stłoczona w pluszowych rządkach siedzeń. Siedzeń, które skrzypią i nie dają możliwości wyciągnięcia nóg. I rąk. Szyją sobie co najwyżej można pokręcić, ale wtedy sąsiedzi narzekają na trzaski zakłócające odbiór dóbr kultury ;). Nie wyobrażam sobie już komfortowego obejrzenia solidnego, trzygodzinnego kawałka europejskiego kina, podczas gdy w zgiętej nodze formułuje mi się skrzep a w drugiej buzuje skurcz.

Jeśli chodzi o K., to twierdzi ona, że nie może mieć zbyt wygodnie jak jest ciemnawo, bo wtedy zasypia. Ale tak po prawdziwości to zasnęłaby ona i na betonowej leżance w pełnym słońcu – taki typ. Ja się fobiam skrzepowych formacji w kikutach a ona afrykańskiego rykochrapu, gdy odpłynie w fazę Rem. W związku z tym stanowimy idealny duet kulturalny, w sam raz na każdą salę kinowo-teatralną. Żeby K. nie zasnęła strzelam szyją i ujeżdżam skrzypiące krzesełko. Żebym natomiast ja nie dostała skurczu, mogę na K. kłaść różne wyprostowane kończyny. Prawdziwa symbioza.
 
No ale czymże to jest w obliczu tego, że zawsze ktoś nie wyłączy komórki, musi szeptem czytać towarzyszowi napisy albo tłumaczyć zamysł dramaturga albo znaleźć coś bardzo istotnego w torbie pełnej celofanu – a wszystko to w oparach waniejącej kukurydzy lub fejsbookowej poświaty z i-czegoś.
Ach, chyba nie dodałam, że to ja mam zazwyczaj torbę pełną celofanu ;). A na jej dnie chusteczki, w które mam bardzo naglącą potrzebę się wysmarkać (żeby zagłuszyć chrapanie K ;). No nic, trudno. I tak wiecie, o co chodzi. Kultura i sztuka, nieprawdaż.


Dlatego preferuję bardziej spacerowy rodzaj ukulturalniania się, jak np  szukanie toalety w muzeum. Bosz, ile to się trzeba nachodzić. Schodami w dół, schodami do góry. Bo jeśli już jakiś toi-toi stoi tuż tuż, na środku sali, to raczej część ekspozycji jest. A tu jeszcze 366 obrazów do obejrzenia zostało. Czy myśmy już byli w tej sali czy raczej w tamtej części korytarza?
- Co za różnica, wszystko i tak mi się zlewa – mówi K.
A mnie się nie zlewa, o ile to nie wodna instalacja. Ja na każdy obraz muszę osobiście nadyszeć z odległości 20 cm, w związku z czym zawsze jestem ulubienicą strażników, którzy każdego krótkowidza podejrzewają o złe zamiary (czyli w sumie o co? O to, że nadyszy XIX-wiecznej paniusi czosnkiem i papierosami czy że w chwili nieuwagi dorysuje wąsy? Zagadka). Zresztą domalowywanie wąsów nie wchodzi w grę, zwłaszcza w poważnych, światowych muzeach, gdzie wielkie obrazy wiszą półtora metra nad ziemią tak, że na wysokości oczu mamy tylko stopy bohaterów. Po wizytach w Luwrze i Prado wychodziłam urzeczona światowym poziomem przedstawiania stóp. Te stopy mi się potem śniły tygodniami. No bo reszta – za wysoko. No i werniks odbija światło, pff. No i krzyczą, ze z 20 cm nie można oglądać, tylko z metra. Z metra to ja se mogę kupić tafty na sukienkę, nieprawdaż.

A przy okazji – w Muzeum Narodowym Mark Rothko jest, gdyby ktoś był fanem. Chciałabym mieć rothopościel, taką żółto-pomarańczową. W takiej pościeli na pewno stopy by mi się nie śniły!
Przy okazji vol.2 – uroczy film o miłości do sztuki i muzealnictwa polecam, komedię taką 'Plan prawie doskonały' [klik]

No to trochę muzealnictwa po godzinach prosz



Kulturalny lisek nocny z oczami jak klejnoty mnie wprost urzekł ;)

Ale oczywiście zawsze można zostać w domu i oddawać się takim kulturalnym przyjemnościom, w tysiącu kawałkach...
 XOXO

niedziela, 23 czerwca 2013

Dzień Ojca 2013

Posypka w postaci kilku perełek z jak zwykle niezawodnej strony awkwardfamilyphotos.com
Ach te priorytety... ;)

                                                                             



















                                                  















 


piątek, 21 czerwca 2013

Dwa super mini-filmy o księżycu na weekend

Jakby było nam za mało wrażeń, to w ten weekend oprócz najdłuższego dnia w roku odbywa się też kilka niekiepskich imprez w rodzaju Big Book Festiwal [klik]. Oraz występuje zjawisko zwane supermoon [.], kiedy to księżyc jest najbliżej ever ziemi i może to spowodować... trudno powiedzieć właściwie - zwiększony odpływ cieczy ze szklanki? Nocne wycie? W każdym razie ładnie to wygląda. Lubię jak na niebie wisi coś co przypomina moją twarz ;) Czuję się wtedy jakby bardziej częścią wszechświata (ziew).
Z tej okazji dwa filmy o księżycu, powiedzmy, jeden na słodko a drugi na mroczno.  
Proszę sobie pooglądać w czasie kiedy nie będziecie korzystać z najdłuższego dnia w roku, ponieważ komary żrą żywcem, już od 17.00. Co to za lato, jak popołudniami trzeba siedzieć zawiniętym w moskitierę, niczym w ślubny welon. Eee.


La Luna Pixar



A taką instalację, jak w wykonaniu Bruno Peinado, chciałabym w ogródeczku, mmm

No to do miłego.

środa, 19 czerwca 2013

Do oddania ‘Bloger’ Tomka Tomczyka

Pożyczony wędrujący Bloger po raz kolejny do mnie wrócił. Tym razem ostatecznie wysyłam go w świat. Od dzisiaj zbieram więc chętnych na ‘Blogera’ Tomka Tomczyka (recenzja tu). Proszę się zgłaszać w komentarzach, potem będzie losowanie w kapeluszu (chyba, że to nielegalne niczym zbiórki pieniężne, naówczas wyboru dokona kot. Co będzie jednak trudne, ponieważ nie mam takowego. To może sąsiad? Przechodzień z łapanki? Albo może dopisze mi szczęście i tę pouczającą lekturę będzie chciała tylko jedna osoba ;). Nie mniej czekam na zainteresowanych do przyszłego czwartku, czyli jak mi mówi kalendarz do końca 27 czerwca.
Zasady są takie, iż po przeczytaniu wysyłamy go dalej, bo to egzemplarz wędrujący jest.
Książkę przesyłam tylko na adres krajowy (więc jak ktoś zagraniczny chciałby, to musi odkurzyć krajową odnogę rodzinną dysponującą adresem). Do książki planuję dorzucić jakiś bonus w rodzaju stylowej zakładeczki czy innego pociesznego duperela (ponoć istnieje niepisana blogowa tradycja dołączania do wysyłanych książek herbatek i kisielków. Hm. Jakby ktoś był bardzo nienażarty w temacie kisielku to proszę zaznaczyć ;)
No to ten, czekam. Buziaki, fajrant, XXX.

I jeszcze dla przypomnienia jak wygląda stylowy kominek:
 (fot. Tim Walker)



niedziela, 16 czerwca 2013

Zakaz strzelania z łuku czyli okrutne gierki George'a Martina czyli "Gra o Tron"

Pisarz o wyglądzie poczciwego sternika niedużej łodzi rybackiej po wielu latach tworzenia zacnej literatury fantasy, naszpikowanej refleksjami o naturze władzy i kondycji ludzkiej, zajął się w końcu robieniem kariery.
A ja zajęłam się poszukiwaniem angielskiej wersji 'Gry o Tron' George'a R.R. Martina, ponieważ tę wciągającą pozycję czyta się tak szybko, że postanowiłam przy okazji poćwiczyć trochu obcego języka. Niestety angielska odnoga rodziny, poproszona przed odwiedzinami w kraju o wizytę w antykwariacie lub tzw charity shop, gdzie różne książki można czasem dostać za pół funciaka, stwierdziła że:
a) nigdzie nie ma żadnego Martina
b) nigdzie nie ma żadnego antykwariatu (sic!)
Seriously?
Wniosek: odnogę ową należałoby skrócić o głowę, zamiast udzielać jej schronienia we własnych pieleszach.

W między czasie poszłam na ugodę z własnymi, ambitnymi chętkami i po odczekaniu stosownie długiego czasu w bibliotecznej kolejce, dostałam do ręki (po oglądzie pierwszego sezonu serialu) zamówiony tom drugi, który okazał się jednak trzecim. A konkretnie drugim tomem trzeciego tomu, ponieważ sprytny polski wydawca postanowił zarobić podwójnie i porozdzielać wydania. Tak więc tom drugi trzeciej części sagi pod tytułem Pieśń Lodu i Ognia mający tytuł Nawałnica mieczy podzielił się na Stal i śnieg oraz Krew i złoto. Po przeczytaniu kilku pierwszych kartek Krwi i złota pomyślałam, że ktoś mnie zrobił w bambuko, bo jeden z bohaterów gryzł już ziemię a inszy machał mi przed oczyma kikutem odciętej ręki (WTF?). W sumie powinna się cieszyć, że nie rozdzielono tomiszcza na czworo, bo przy moim szczęściu miałabym w rękach samo Złoto  i brak jeszcze co istotniejszych członków ;) A i tak tomiszcze - klejone chyba na dziecięcą ślinę po Haribo - rozpadło mi się w rękach. Co nie wnerwiło mnie tak, jak niedouczenie tłumacza, który z uporem maniaka używał słowa sutka zamiast sutek. Co zresztą zostało trafnie korygowane przez kolejnych czytelników notatkami w rodzaju 'SUTEK, baranie!', 'Nie baranie, tylko barano!' ;).
Przeczytałam, co zajęło mi mało czasu. I poskejałam, co zajęło mi dużo czasu. Obejrzałam drugi sezon.
Zapał ostygł.
Na razie jestem w stanie zawieszenia. I czytelniczego i serialowego. Co nie znaczy, że was nie zachęcam. Niekoniecznie do Gry, ale do Martina. Vide poniżej.

Osobiste spotkanie twórczości Martina i pisarki Anny Brzezińskiej, która 'w swoim felietonie podkreśla, że George R. R. Martin jest najlepszy w powieściach spoza Westeros'.
"Wielu czytelników poznało George’a R.R. Martina dopiero przy okazji jego epickiej sagi fantasy "Pieśń Lodu i Ognia", dla mnie jednak zawsze będzie przede wszystkim twórcą mistrzowskich krótkich form – "Pieśni dla Lyanny", "Drogi krzyża i smoka" czy "Piaseczników". Natknęłam się na jego książki w 1999 roku, kiedy przelotnie studiowałam w Londynie i wszelkie nadwyżki finansowe, a nie było ich wiele, przepuszczałam w maleńkim antykwariacie specjalizującym się w literaturze SF&F. Jego właściciel, uroczy starszy pan, w poczuciu misji zapoznawał dziewczę z Dzikiego Wschodu z tytanami literatury fantastycznej i pewnego dnia zdumiawszy się głęboko, że nigdy dotąd nie słyszałam o George'u R.R. Martinie, podsunął mi pod nos jakąś jego powieść, bodajże "Fevre Dream", a potem wygrzebał dla mnie skądeś jego zbiory opowiadań. Bo jeśli nie znasz opowiadań Martina, powiedział starszy pan, to nie rozumiesz. I faktycznie nie rozumiałam, bo żadna z wczesnych powieści Martina nie rzuciła mnie na kolana. Potem jednak przeczytałam opowiadania i wiele się zmieniło.
(...) 
Kiedy George R.R. Martin publikował "Grę o tron", był więc autorem znanym i utytułowanym, a także wielokrotnym zdobywcą Hugo i Nebuli. Krótkie formy jednakże nie przyniosły mu spektakularnego sukcesu komercyjnego i po chłodnym przyjęciu thrillera "The Armageddon Rag" zaangażował się w produkcje filmowe, m.in. "Strefę mroku", co, jak sam po latach przyznawał, nauczyło go wszystkiego o telewizji i znacząco wpłynęło na sposób, w jaki pisze. Kiedy w 1996 roku powrócił w wielkim stylu, wielu czytelników, pamiętających jego dawne opowiadania, zarzucało mu, że nowa powieść jest typową komercyjną sagą fantasy i autor takiego kalibru nie powinien rozmieniać swojego talentu na drobne. Martin odpowiedział im ponoć z typowym dla siebie sarkazmem, że zrobił już wystarczająco wiele dla gatunku i teraz zamierza zrobić coś dla swojej rodziny i dla siebie. I robi to, powiedzmy sobie szczerze, na wielką skalę."
reszta Martin poza Westeros [klik]
...............
Przy promocji trzeciego sezonu postanowiono odciąć połowę kuponów od Avatara...
..............
Tymczasem piętrzą się problemy z przenosinami książki na ekran. Serialowe dzieci dorastają, filmowe kontrakty aktorów (tych, co przeżyli ;) dogasają. A Martin, co zarzucają mu fani, za wolno pisze kolejne części.
"Nie jesteśmy w stanie teraz odpowiedzieć, w jaki sposób podejdziemy do kolejnych sezonów. Serial doszedł do takiego momentu, w którym jest naprawdę bardzo wielu bohaterów; w trzeciej serii przedstawiliśmy kolejnych, a w następnych tomach pojawi się wiele nowych twarzy. W tej chwili niemożliwe jest ani budżetowo, ani fizycznie tworzyć serialu, w którym będziemy pokazywać losy 30 różnych bohaterów w 30 lokacjach. Nie chcemy wejść w pułapkę, dlatego musimy dobrze przemyśleć, jak do tego się zabrać - powiedział [producent serialu].
(...)
Alternatywą jest przerwa w emisji, by dać Martinowi czas na dokończenie książki. To jednak bardzo ryzykowny i drogi ruch. Seriale są jak rekiny - muszą cały czas płynąć w przód, by przetrwać. Przez cały rok studio musiałoby płacić aktorom (mimo tego, że nie pracowaliby na planie) lub zwolnić ich z kontraktów i nie mieć gwarancji, że za rok będą wolni. Podobnie ma się sytuacja z producentami."
więcej Twórcy Gry o Tron o przyszłości serialu [klik]
Seriously? 30 postaci w 30 lokalizacjach? Ktoś się tu podobno deklarował, że nauczony pisać dla telewizji... ;)

....................
Tymczasem na główny zarzut o zbyt częste uśmiercanie swoich bohaterów Martin odpowiada tak:
"Pisze się to, co samemu chciałoby się przeczytać. Jako czytelnik czy telewidz zawsze lubię być zaskakiwany. Chcę prawdziwego suspensu. Wszyscy widzieliśmy filmy, w których główny bohater wpada w kłopoty, jest otoczony przez dwadzieścia osób, ale wiadomo, że i tak sobie poradzi, bo w końcu jest tym głównym bohaterem. Tak naprawdę nie czuje się obawy. A ja chcę, żeby moi czytelnicy i widzowie odczuwali strach, kiedy jakiejś postaci coś zagraża, chcę, żeby się bali przewrócić kolejną stronę w obawie, że dany bohater może nie przeżyć – tłumaczy autor, dodając jednak, że jest też druga strona medalu. - Uśmiercanie bohaterów książki to jedna sprawa, co innego natomiast, gdy spotykasz ludzi, którzy ich odtwarzają w serialu i uświadamiasz sobie, że pozbawiasz te osoby pracy. Pojawia się wtedy poczucie winy."
reszta Dlaczego George R.R. Martin zabija swoich bohaterów? [klik]
















 Co to takiego All my friends are dead tutaj [klik]

Np cycata czarnula dość szybko pożegnała się z gażą. Ale później zagrała Conana Barbarzyńcę ;)
...................
A poniżej link do wizyty Martina w programie Conana O'Briena, gdy pisarz ogląda reakcję fanów na filmową masakrę oraz błyskotliwie tłumaczy, dlaczego czytelnicy, w przeciwieństwie do serialowych li tylko oglądaczy, miewają depresję nawet trzynaście lat wcześniej (ok, spoiler puenty ;) [klik]

{Co do czasu powstania książki to widać gołą sutką, że było to dekadę temu. JEDYNY gej zostaje zaciukany relatywnie szybko. Teraz takie potraktowanie mniejszości bym nie przeszło, nawet jeśli, jak już zostało wspomniane, giną wszyscy po kolei ;). Mamy co prawda kilku niepełnosprawnych oraz transgenderową kobietę-rycerza a najinteligentniejszą postacią jest karzeł, co jednak nie czyni poprawnie politycznej wiosny. Zwłaszcza że mottem jest refren winter is coming }

(A na fejsa wrzucę bardzo interesującą recenzję po angielskiemu.)

..........
Amigos zachęceni? 
Czy też wszyscy już przeczytali i obejrzeli i stoję tu sama jako ta sierotka, machając kikutem?
..........
Najważniejsze, oczywiście, na koniec ;)

piątek, 14 czerwca 2013

Wnętrza naszych M czyli jak zarobić na cudzych koszmarach













Dzisiaj będzie o niedawno wydanym albumie pt. 'Wynajęcie'
Inicjatywa to ciekawa: udokumentować mieszkalnicze koszmary, wnętrzarskie horrory z wielkich płyt, osiedli i kamienic. Meblościanki zagłady i fototapety z piekła rodem. Fotele, na których chce się bardziej umrzeć niż spocząć i obrusiki, na które by i pies nie nasikał. Sama chętnie miałabym pozycję ową w swoich zbiorach. Nie mniej sposób realizacji pozostawia moim zdaniem wiele do życzenia. W sensie etyki i zwykłej ludzkiej przyzwoitości. 'Autorka' bowiem wykorzystała w albumie zdjęcia znalezione na portalu Gumtree. Znalezione nie kradzione. Pojawia się wątpliwość czy jak do sygnowanej własnym nazwiskiem książki (żadnego tam 'pod redakcją' czy 'zebrała do kupy') można se tak z interneta dowolne cudze zdjęcia wziąść, to już znaczy, że wszystko można braść, a od tego już niedaleka droga do kraść (pisownia przemyślana w tym kontekście). Zwłaszcza, że nie było obiektywnych przeciwwskazań do samodzielnego zrobienia zdjęć. Oprócz lenistwa, które w grupach intelektualizujących nazywa się teraz indolencją. A u osób mających do czynienia z szeroko pojętą estetyką to przyzwyczajeniową estetyczną nadinterpretacją, która zaszkodziłaby obrazowi społeczeństwa.
"Co z autorami zdjęć? To, że są anonimowi, sprawia, że mogłaś korzystałaś z ich fotek?  
Zdjęcia stały się częścią kolekcji występującej w określonym kontekście. Oficjalnie wysłałam wiadomości do tych anonimowych oferentów, do których udało mi się dotrzeć przez Gumtree, z prośbą o zgodę na wykorzystanie fotografii. Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Tym samym zdjęcia przechodzą w ''publiczną przestrzeń internetu''. Owszem, mogłam sama fotografować te wnętrza, chodząc na spotkania z oferującymi wynajem. Jednak nie zdecydowałam się na ten ruch, bo wiem, że jako osoba mająca do czynienia z fotografią, estetyką czy projektowaniem mogłabym zacząć szukać w tych wnętrzach ''czegoś ładnego'' - ot tak, z przyzwyczajenia.

Twój album ''Wynajęcie'' to nie tylko zbiór zdjęć kuriozalnych wnętrz, ale także obraz miasta, społeczeństwa.  
To portret klasy posiadającej (u nas posiadanie nieruchomości niesamowicie nobilituje społecznie, podnosi status), a także po części portret współczesnego miasta. Materiał, który wybrałam, jest dokumentem otwartym na interpretacje. Dla mnie najważniejsze jest to, że te zdjęcia się przeżywa, one autentycznie budzą emocje. To był kluczowy argument, żeby je opublikować.

Jeśli potraktować te wnętrza jako kurioza, to super. Gorzej, jeśli trzeba w nich zamieszkać. Mieszkania te nie są neutralne, są wypełnione życiem właścicieli. Mieszkanie wśród cudzych drobiazgów, pamiątek, zbieraniny rzeczy może wręcz budzić wstręt.  
Rzeczywiście większość umeblowanych mieszkań oznacza wprowadzenie się w cudzą estetyczną i intymną przestrzeń. To jest przestrzeń już ukształtowana, co więcej - kształtująca najemcę. Wiele z tych mieszkań wygląda tak, jakby właściciele wyszli na chwilę. I rzeczywiście wychodzą, bo np. przekalkulowali z kredytem, więc idą mieszkać do rodziców, a własne mieszkanie wynajmują, albo kupili większe, a to mniejsze wynajmują, albo odziedziczyli po babci i cały babciny kram wystawiają do wynajęcia. Jest też seria mieszkań, które właściciele traktują jak składzik, lamus rzeczy gorszych, zniszczonych, niepotrzebnych, które może kiedyś się przydadzą. Nie trzymają tego u siebie, tylko właśnie w wynajmowanym mieszkaniu."
Wywiad z 'autorką': Koszmary do wynajęcia [klik]
 I jeszcze kilka epickich przykładów



środa, 12 czerwca 2013

Wydawnicze wojny czyli jak wydać książkę

Na lubimyczytać.pl ciekawa, osobista relacja z europejskiego spotkania wydawców.
Przysłuchiwałem się ostatnio różnym europejskim wydawcom, którzy na spotkaniu w Madrycie dyskutowali o sytuacji w tzw. sektorze książki, i muszę powiedzieć, że dopiero teraz zdaję sobie w pełni sprawę, że na naszych oczach toczy się wojna.
Bo że trwa rewolucja książkowa, no to wszyscy wiemy. Panującą nam książkę papierową próbuje wysadzić z siodła jej elektroniczna siostra – a może wcale nie próbuje? – więc musimy po czyjejś stronie się opowiedzieć. Jedni zatem mówią, że papierowa sczeźnie już zaraz, inni, że nigdy – i ci drudzy powołują się chętnie na ów słynny przykład podany bodajże przez Umberta Eco, że łyżkę wynaleziono wieki temu i nikt jak dotąd nie wpadł na lepszy pomysł, czym jeść zupę, więc z książką papierową też tak będzie. (...)
Jednak digitalizacja i internetyzacja oznacza przecież znacznie, znacznie więcej – i tego też jesteśmy w jakimś stopniu świadomi – otwierając zarazem coś w rodzaju jeśli nie frontu, to ważnej linii podziału. Na madryckim spotkaniu przysłuchiwałem się na przykład wystąpieniu reprezentantki dużego brytyjskiego wydawnictwa, która z entuzjazmem opowiadała o możliwościach, jakie przed wydawcą roztacza nowoczesna technologia. – Wcześniej wydawca nie znał swoich czytelników – mówiła. – Dziś dzięki Internetowi wiemy, że gospodynie z północnej Walii uwielbiają autora X, a studenci z Glasgow – autora Y. Poznanie gustów czytelniczych to jedno, ale też możliwości promocji są wręcz niesamowite.
Na to jednak pewien hiszpański wydawca (niezależny, z wybitnym literackim katalogiem) odparł krótką anegdotą, jak to przedstawiciel jednej dużej oficyny powiedział mu: - Dzięki technologii możemy dostarczyć czytelnikowi dokładnie taką książkę, jaką on chce. – A to gratuluję – odparł ów wydawca – bo ja dostarczam czytelnikowi taką książkę, o jakiej jeszcze nie wie, że jej chce.

Więcej: Co widzi osioł, czyli wojna książkowa [klik]

A poniżej tekst o możliwościach nie tyle napisania (bo to kwestia talentu i samozaparcia) ale późniejszego wydania książki i trafienia do rąk i łóżek czytelników. Wydawać samemu 300 egzemplarzy, bawić się w ebookowy self-publishing czy we współfinansowanie razem z oficynami? Perspektywy dla debiutanta nie są rokujące.
Jak zostać uznanym i cenionym pisarzem? Na to pytanie większość ludzi odpowie jednogłośnie „Trzeba napisać bestseller.” Nic bardziej błędnego.
Przede wszystkim bestselleru się nie pisze, bestseller się produkuje. Robi się to głównie za pomocą odpowiedniej reklamy i zaangażowania w nią odpowiednich osób, treść dzieła jest w tym przypadku rzeczą drugorzędną.
Więcej tu: Talent bez pleców, czyli smutna dola polskiego literata [klik]
Polecam też lekturę komentarzy.

Nie ma, jak znaleźć odpowiednią wymówkę do niepisania, nieprawdaż. 
Tymczasem Top 10 czytanych na świecie książek z ciągłymi wznowieniami wygląda tak:



poniedziałek, 10 czerwca 2013

Kici, kici. Najpopularniejszy EVER post o KOCIE!

Poważny bloger - jak twierdzi Kominek - never ever nie pisze o kotach, nie postuje sfit foci swojego kociaka i nie robi kocich komiksów. No to ten. Zaczniemy na poważnie.
W 1990 r. Jaroslav Flegr (biolog ewolucyjny) odkrył, że jest zarażony Toxoplasma gonidii – pasożytem, który żyje i rozmnaża się najczęściej u kotów.
I co z tego wynikło [klik]
A teraz coś wesołego.
Kotki francuskie


I trochę kotów- szlajaczy, imprezowych straceńców w kawałku z naszej młodości, gdy prowadziliśmy się podobnie ;)


Kota w reklamie sugestywnie przedstawi mleko Cravendale


Komiks o kocim dniu ostatecznym? Prosz.
Kotek dwufazowy? Prosz.
Propozycja tatuażu dla kocich obsesjonatów? Prosz.
Odezwa do kota automaniaka? Jak najbardziej

A teraz coś prawdziwie żenującego.
Karl Lagerfeld  - podstarzały celebryta modowy o niewiadomej orientacji - zrobi wszystko, by zwrócić na siebie uwagę. Na szczęście wykorzystując do tego kota, a nie, dajmy na to, konia. Choć to może kwestia czasu.
Niestety, "nie ma jeszcze możliwości zawierania małżeństw przez osoby ludzkie i zwierzęta.... Nigdy nie sądziłem, że mogę się tak zakochać w kocie" - powiedział Lagerfeld stacji CNN. 77-letni guru firmy Chanel ma białą syjamską kotkę, która wabi się Choupette. Obiekt swej miłości opisywał jako kotkę “śnieżnobiałą, z karmelową tęczą wokół oczu, uszu i na jej niekończącym się puszystym ogonie niczym szalu boa".
Choupette ma założone konto na Twitterze (i 27 tys. followersów). Portal gazety "The independent"  podał, że Lagerfeld zapytany, czy to prawda, że kotka ma również trzy osoby służby oraz odrzutowiec do swojej dyspozycji,odparł: - Tak, a czemu miałaby nie mieć?  [klik]
Nie chcę wiedzieć po jakich konkretnie czynnościach Karl stwierdził, że chciałby się z Choupette ożenić.











Karlowi bardzo na głowę zaszkodziło drastyczne schudnięcie. Dlatego, specjalnie dla niego  10 najgrubszych kotów świata :) [klik]

Żeby jakoś intelektualnie uzasadnić tego posta: Pisarze mają kota [klik]

Dysponujących kotem proszę o podpisywanie petycji, czy sprokurować drugą, donioślejszą, inwentaryzację, bo mam tego więcej ;) Wszak bez kotów internet by zanikł.

sobota, 8 czerwca 2013

Wtopy randkowe: Jak kolczyki poszły do lokalu, by przydzwonić mi w zęby






















Z tymi kolczykami od początku były problemy.
-  Fajne eee kolczyki – zagaja R.
- Raczej krzykliwe – odpowiadam. – Mam jedną parę naprawdę pięknych, cennych kolczyków, ale zakładam je tylko na specjalne okazje...
- ..którą najwyraźniej nie jest to spotkanie – uśmiecha się R.
Gdybym miała równy szpaler hollywódzkiej porcelany w gębie, to bym się znacząco wyszczerzyła, jak w tych filmach o wampirach. A tak podnoszę tylko lekko kąciki ust i opuszczam spojrzenie. Niczym mimiczna metressa. Skoro kolczyki mam krzykliwe, to niech choć mimika będzie stonowana.

A potem rozmowa schodzi na biżuterię. To tak samo dobry temat, żeby kogoś poznać, jak każdy inny. A dowiemy się z niego czy nasz towarzysz ma gust, czy potrafi jakąś kobietę obdarować (nie mówię, żeby od razu mnie, ale np matkę, najlepiej moją, chociaż w sumie to czemu by nie mnie?). No i rzecz najważniejsza: czy w jego rodzinie jest jakaś rodowa biżuteria (oraz sejfy i obrazy w złotych ramach ;)

A potem znowu wracamy do kolczyków. Bo kolczyki mam ciężkie i długie. A w zwyczaju mam nerwowe rozglądanie się, jakby mi zaszkodziło obejrzenie zbyt dużej ilości thrillerów, w których bohaterowie zawsze MUSZĄ zerkać na wszystkie wejścia i okna, tak na wszelki wypadek. I obawiam się, że tak nerwowo machając tymi ozdobami skoszę koniec końców zawartość tacy jakiejś kelnerki, bo w lokalu jest dość ciasno.
Mój rozmówca ledwo patrzy mi w oczy, co jest całkiem zrozumiałe, skoro mu tak coś ciągle naokoło mojej głowy dynda i powiewa i kreśli kółka i smaga po policzkach. Jakbym miała jakiś drobny, psychiczny problem ;)
- Nie przeszkadzają ci te kolczyki? – troskliwie pyta R. – Może byś je zdjęła?
- Ale te kolczyki mają specjalną funkcję – brnę, zamiast zdjąć. – Są tak bardzo absorbujące, że nie sposób z nimi np wpaść w komatozę, jak rozmówca okazuje się nudziarzem, a przez cierpienie z powodu ich ciężaru człowiek jest w stanie permanentnego pobudzenia.
( I to akurat prawda)
- No to niepotrzebnie je zakładałaś – mówi R. - Nie jestem nudziarzem i znam inne sposoby na permanentne pobudzenie... Kupimy ci espresso!
Hm.
Hmmmm.
Espresso?!
A potem, jak wychodzimy i R. dostaje kolczykowym chlastem w oko, mówi:
- Trzeba ci kupić jakieś normalne kolczyki!
Oto odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu (ze mną, w kawiarni). I z odpowiednim pomyślunkiem (ze mną, u jubilera... No dobrze, bądźmy realistami: ze mną, na odpuście ;). 
Chyba go kocham ;)
Chociaż jak teraz do tego wracam, to w zdaniu ‘Trzeba ci kupić’ nie występuje czynny podmiot w postaci R. 
Cholerna luka prawna opodatkowana niejasnością.

No popatrzmy, co bym chciała (notatka prywatna: nie rozpędzać się za bardzo;) czyli kilka zakolczykowanych celebrytek, które z całą pewnością nie uprawiają autobiczowania. Zwłaszcza jeśli mają botoks w szyi ;)








    

       




















No i proszę: Milli i Meryl też się dynda!    
Po namyśle stwierdzam, że żadne toto nie jest w moim guście, oprócz złotych trójkątów Claire D. No ale co złoto to złoto, wiadomo.       
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...