Mijają już dwa lata od czasu, gdy
byłam u okulisty po skierowanie. I rok, odkąd byłam na zaordynowanych mi
badaniach. Najwyższa pora wybrać się po diagnozę. Dziękuję ci NFZ-ecie kochany,
że nie pozwalasz mi na jakieś histerie, hipochondrie. Dwa lata ciągną się jak
guma z majtek, cnota cierpliwości umacnia się. Oczy były tam gdzie są.
Badania okulistyczne były
straszne. Prawdziwy horror.
Powiem wam jak było.
Ale najpierw, żebyście wczuli się w temat, reklamówka tak cudowna, że gałki lizać.
Najpierw okulistka kazała mi
wsadzić głowę do pudła z białym ekranem w środku (dla wtajemniczonych: perymetr, w branży zaś znane jako matrix, od nazwy urządzenia). I na tym
ekranie, w różnych miejscach, pojawiały się kropki, a ja miałam na nie patrzeć.
Nie wydaje się to straszne, chyba, że się ma okulary w fikuśnie grubych oprawkach.
Połowy kropek natenczas za tymi oprawkami nie widać, więc człowiek zaczyna
kręcić głową.
- Proszę nie ruszać głową! –
krzyczy okulistka.
Ale tak bez ruchu to się
człowiekowi zaczyna jednak nudzić i trochę przysypia z głową w tym pudle.
- Proszę patrzeć na kropki! –
drze się okulistka.
- Proszę na mnie nie krzyczeć
– mówię, bo mnie te wrzaski obudziły.
- Proszę patrzeć na kropki! –
drze się okulistka.
- Proszę na mnie nie krzyczeć! Nie mogę patrzeć na kropki w takich
stresujących warunkach! – drę się ja.
Wtedy do gabinetu wchodzi rzeczona
okulistka. Okazało się bowiem, że
polecenia wydawało mi samo, zautomatyzowane pudło z kropkami. Okulistka
mnie zostawiła z tą głową w tym automatycznym pudle i wyskoczyła na plotki do
recepcji czy tam gdzieś. Ale następnie okulistka zajrzała do gabinetu w celu
sprawdzenia, co to za wrzaski. A to ja dyskutowałam z pudłem. W matrixie ;)
No ale jak się idzie na badania z
samego RANA, przed pracą, przed śniadaniem, przed kawą, w fazie nie do końca
zakończonej fazy Rem, ciągnąc za sobą wystające ze spodni pasiaste porcięta
pidżamowe, to nie można liczyć, że ogarniemy różnicę.
Potem technik okulistyczny
usadził mnie na fotelu i do ręki wziął przyrząd, wyglądający, toczka w toczkę,
jak wiertło do borowania zębisk – z tą różnicą, że to nie-wiertło było
zakończone kulką (dla wtajemniczonych: pachymetr,
który okazuje się nie być jednak synonimem termometru ;). Badanie polega na
wrażeniu mi tegoż przyrządu do oka, w celu zmierzenia grubości rogówki. Takie szybkie dotykowe bim-bom. Bim w jedną gałkę,
bom w drugą. I to straszne pytanie
pojawiające się w trakcie: czy moja rogówka jest gruba? I czy to źle czy może
właśnie dobrze? No i okazuje się, że lepiej jak jest gruba, ta rogówka, w
przeciwieństwie do reszty ciała.
Próbując instynktownie uniknąć kontaktu
z kulkowym okowietłem, które trzymał nade mną technik, wciskałam głowę tak
mocno w oparcie fotela, na którym siedziałam, że przysięgam, że od tego czasu
mam jakby bardziej płaską głowę. Po bim
w prawym oku przyszło mi do głowy, że to kulkowe okowiertło tak sobie leżało na
tej podstawce.... sama widziałam jak poprzednia osoba też z jego powodu
zmiażdżyła sobie czaszkę o oparcie fotela, a nikt go jakby nie zdezynfekował.
- Dlaczego pan nie zdezynfekował
tego kulkowierła? – pytam. – Przecież widziałam! Leżało, jak leżało, a potem mi
go pan wraził do oka bez dezynfekcji!
Technik patrzy na mnie bez
zrozumienia kompletnie. A przecież w powietrzu latają jakieś kurze, jakieś
martwe naskórki, jakieś zalążki rzeżączki i opryszczki i nie jest powiedziane,
że sobie to wszystko nie przycupnęło przed badaniem na moim pachymetrze, aaa.
Widać, że z samego rana technik
nie ma ochoty na awantury.
- Prosz – mówi technik i czymś
tam polewa wiertło kulkowe i przeciera. Mam tylko nadzieję, że nie spirytusem
salicylowym. Mam nadzieję, że to jakieś krople z pseudoefedryną, które dadzą mi
kopa na cały dzień ;)
No ale zło się już stało. Lewe
oko uratowane, ale prawe to mam wrażenie, że mi już nie działa, już mi się
prawdopodobnie jakaś franca w nim rozwija. O mujeju, panika. Słyszałam, że
ludzie sobie do oka mogą przenieść na rękach france przeróżne: np opryszczkę -
wystarczy, że dotkną najpierw zainfekowanych ust (opryszczki wersja I) albo
podrapią się wcześniej po wszędobylskich jajach (opryszczki wersja II). Co z
tego, że ja zachowuję się sterylnie i dbam o oczy, i w nich nie gmeram, skoro
przede mną na fotelu mógł siedzieć jakiś bakteriologicznie podejrzany jajogrzebacz
i jego franca przeniesie się teraz na mnie na kulkowietrle? Fuj.
Potem mi jeszcze wsadzili brodę
na podstawkę i przysunęli do czarnego pudła z czarnym ekranem i błyskali po
oczach czerwonymi laserami (dla wtajemniczonych: badanie HRT i GDx). Ale tu nie ma nic ciekawego do opowiadania.
Uspokoiłam się natomiast trochę, stwierdziwszy, że taki laser to mi na pewno uwędzi i zwęgli te straszne fujofuje, które
zapewne już rozpakowywały plecaczki i budowały pierwsze szałasy w celu
kolonizacji mojej dziewiczej, gałkowej planety.
Ogólnie jest jak w tym dowcipie o
Czerwonym Kapturku, który idzie sobie spokojnie przez las, aż go nagabuje wilk.
Wilczysko grozi, że podotyka Kapturka tam, gdzie go jeszcze nikt nie dotykał. A
Kapturek na to prycha:
- To chyba w koszyk!
Jeśli o mnie chodzi to proszę
bardzo, wszędzie, nawet w koszyk , tylko
nie w gałkę! Fuj.
fot. Marc Quinn, IRIS
Kiedyś, gdy nosiłam szkła
kontaktowe, sama strasznie molestowałam swoje gałki. Każdy nosiciel szkieł
kontaktowych to zna: przychodzi taka impreza po której próbuje sobie nosiciel zdjąć
już raz zdjęte szkła kontaktowe. Maca,
szczypie, drapie gały, a szkieł jak nie było, tak nie było, bo były gdzie
indziej: w pojemniczku, na podłodze, na chłopaku, co odszedł w siną
dal... zależy od imprezy, nieprawdaż ;).
Nevermore, amigos. Never more.
Jestem od tego czasu nosicielem
stricte okularowym. I mam dowody na intelektualną wyższość okularników ;)
[klik]
Nie jestem natomiast nosicielem
ani katarakty, ani zaćmy, ani jaskry ani
opryszczki. Uf.
No ale wiecie: idźcie i też się
przebadajcie. Najlepiej po południu ;)
Ten post jest sponsorowany przez Światowy Dzień Wzroku (World Sight Day),
który wypada 11 października, jak
donoszą jedne źródła, albo w każdy drugi czwartek października, jak donoszą
inne. W taki dzień warto się zastanowić nad chorobami wzroku, których medycyna
jeszcze NIE UMIE leczyć, jedynie spowalniać. Jedną z nich jest jaskra.
Piszę o tym, żeby było jakoś
mądrzej, żeby tak jakoś bardziej lajfstajlowo wypaść, a nie tylko jak niemota
kropkowa i bakteriologiczna panikara ;)
Otóż
jaskra to podstępna sucz jest. Zaczyna się niewinnie, np jaskrę miał
jeden z waszych antenatów. A potem to idzie tak: bóle głowy, nadciśnienie albo
niedociśnienie, zimne stopy lub ręce, krótkowzroczność, stres. Albo może
jeszcze stosujecie środki antykoncepcyjne (nie, tego nikt wam nie powie
oficjalnie, ale to jeden z czynników podnoszących ryzyko). Albo braliście
(leczniczo) sterydy. Albo palicie papierosy. Albo macie cukrzycę. Albo
mieliście jakiś uraz oka. Albo skończyliście tzw czydziestkę. Albo po prostu
macie pecha i podstępna sucz was dopada tak czy siak, bez tych wszystkich
objawów, choć wystarczą trzy z nich. Dlatego warto się zapisać na badania. Z naszym
ukochanym NFZ-tem to i tak pewnie będzie się ciągnąć jak guma od majtek.
A teraz piękne zdjęcia autorstwa
Suren Manvelyan (extreme close-ups of human eyes)
A tu link do intrygujących oczu zwierzęcych tej samej autorki
[klik]
Nie mogłam się zdecydować jakie kolory wam tu wybrać, w końcu padło na niebieski, zielony i brązowy... tak jakby ;)
Ciekawostka okulistyczna: jak donosi Wikipedia
pole widzenia u człowieka wynosi 180° lub 240° . No i otóż
widziałam to na własne oczy: 240° albo i więcej miały kobiety na tej imprezie
[klik].
A u takiego konia (co mię zawsze
interesowało w dzieciństwie, po co mu te klapki na oczy) wynosi 360°−3° (te 3°
to ślepy obszar za głową). Natomiast kaczka i królik dysponują rozpiętością
widzenia aż 360°, co mi się wydaje dziwne, bo chyba też mają tył głowy, hm.
No to teraz mogę już spokojnie wziąć udział w konkursie na Miss Lovely Eyes Contest (Florida, 1930's)